Łukasz Maziewski, dziennikarz o2.pl: Zakończył się plebiscyt wyborczy w Rosji. Władimir Putin – co za niespodzianka – został prezydentem. Ile musi się zmienić, by wszystko zostało po staremu.
Prof. Hieronim Grala, wykładowca Uniwersytetu Warszawskiego, były dyplomata w Rosji: Nie jestem przekonany, że zmieni się cokolwiek. Ten trzydniowy plebiscyt był przemyślany i zaplanowany w każdym punkcie, bo jeśli eliminuje się kandydata, którego samemu się wymyśliło i którego z rękawa wyjmuje zastępca szefa administracji prezydenta Siergiej Kirijenko, to znaczy, że władza zabezpiecza się na całej linii nie przed przegraną Putina – bo to trzeba włożyć między bajki – ale przed tym, by margines demonstracji był jak najmniejszy.
Mówi pan o Borysie Nadieżdinie?
Przecież za nim stoi Aleksiej Lichaczow, prezes Rosatomu. To starzy znajomi. Jego kandydowanie zakończyło się tym, że kandydaturę unieważniono. I tyle. Wszystkie kandydatury były całkowicie bezpieczne, a w istocie rzeczy – pocieszne. Trudno przecież traktować poważnie kandydowanie Leonida Słuckiego, który przyznał wprost, że nie będzie głosował przeciwko Putinowi. O czymś to chyba świadczy, prawda?
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Aleksiej Nawalny kandydować nie mógł.
Siedział w kolonii karnej, ale miał swoje wtyki wysoko, także w komisji wyborczej. Byłoby dziwne, gdyby nagle pojawiło się, dajmy na to, 50 tys. kart wyborczych z jego dopisanym nazwiskiem, prawda? To byłoby coś zupełnie innego niż wygłoszone w niedzielę przez Putina dobrotliwe epitafium Nawalnego. Ot, dobry pan. Przekaz był taki, że oto już mieliśmy go wymienić na kogoś, a on wziął i umarł.
Po co była jego śmierć?
Wierzę w ludzkie cechy, w ludzkie słabości tyranów. Putin przez kilka lat nie wymawiał nazwiska Nawalnego, a duża część skupionej wokół niego elity uznawała Nawalnego za swoją kreację i zdrajcę. Powiem coś niepopularnego: on przez całe lata uznawany był przez wielu, w tym także przedstawicieli "starej" opozycji, za człowieka z zaplecza władzy, za "koncesjonowaną opozycję", projekt Putina. Ten projekt wyrwał się spod kontroli. Dlatego moim zdaniem jego śmierć była wynikiem osobistej nienawiści Putina. Skoro nie było już Nawalnego, to scena wyborcza była przygotowana, wszelkie wahnięcia wyeliminowane. Problem był jeden: uzyska 80 czy 90 proc. poparcia? Na szczęście nie uzyska 110 proc. To nie Mongolia Wewnętrzna ani Korea Północna. Ale co to, w istocie, zmieni?
No właśnie: co? Po co Putinowi ta wyborcza farsa?
Trzeba było dać mu jakąś legitymację. Kończyła mu się kadencja, to po pierwsze. Po drugie, nadal toczy się wojna i – paradoksalnie – po pierwszym półroczu niepowodzeń na froncie doszło do konsolidacji obozu władzy przy Putinie.
I to pomimo doniesień o jego ósmym zawale, trzecim udarze i dwudziestym piątym następcy tronu.
Tak, a w ogóle to przecież nie żyje. No cóż, sam dałem się ponieść fali spekulacji i poszukiwań owego "delfina", który założy czapkę Monomacha, aczkolwiek nigdy nie twierdziłem iż nastąpi to lada chwila. Ale wyszły dwie istotne w tym wszystkim kwestie. Po pierwsze, rosyjskie elity miały do stracenia więcej niż sądziły na możliwości odejścia Putina. Po drugie, sankcje Zachodu były mniej dotkliwe, niż sądzono. Marchewka po raz kolejny okazała się być mniejsza od kija.
Czyli bezkrólewia w Rosji nie będzie.
Krytyczny moment sprzed dziewięciu miesięcy, ten paroksyzm związany z czerwcowym puczem Prigożyna, spowodował usunięcie się w cień wielu kluczowych graczy kremlowskich. Ich reakcje były w momencie próby nijakie. Część zbyt słaba, by awansować w rankingu cara Putina, ani dostatecznie lojalna. Dotyczy to szczególnie przewodniczącego Dumy Wiaczesława Wołodina, ale też sekretarza Rady Bezpieczeństwa Nikołaja Patruszewa. Jaśniał na ich tle mer Moskwy Siergiej Sobianin, skutecznie szykujący stolicę do obrony. Ale on, choć ma chrapkę na tron, robi wszystko, by nikt go jako potencjalnego następcy nie wymieniał. On jest lojalny, ale niewidoczny.
Zatem jest car i pustka dookoła niego?
Interwał między carem a dworem powiększył się, zdecydowanie. Wojna i pucz Prigożyna osłabiły autorytet lobby siłowego. Manto, jakie dostawała armia pod przywództwem Siergieja Szojgu, było ogromne. Posłuszeństwo wypowiedzieli mu – ministrowi, nie prezydentowi! – wagnerowcy. Straty są gigantyczne, przemysł trzeba było przestawić na tryb wojenny, a od czerwca ub. roku, od tego operetkowego "buntu" niemal nie widać publicznie większości aktorów rosyjskiej polityki. Nie ma Szojgu, nie ma Patruszewa, nie rwie się do występów Kirijenko. Czasem bełkocze coś w Dumie Wołodin, ale nikt go nie słucha. Widoczny, oczywiście na miarę swoich prerogatyw i swoich możliwości, jest szef prezydenckiej administracji Anton Wajno. A był on wcześniej traktowany z pewnym pobłażaniem. O czymś to świadczy.
O czym?
O tym, że jedynym ośrodkiem władzy staje się administracja prezydencka. Jest bezpośrednim przedłużeniem Putina, jako szef administracji. To skrócenie procesu decyzyjnego. W miejsce rządu i ministrów wchodzi prezydent ze swoim aparatem. Jest jeszcze etatowo szczekający na Zachód i straszący go Miedwiediew, ale jego się jednocześnie nieco dezawuuje historiami o jego pijaństwie. Robi to sam Kreml. Jest jeszcze premier Miszustin – widoczny, ale niemający ambicji, więc idealnie nadający się do układanki władzy Putina.
Czyli jak za cara Aleksandra II: "żadnych złudzeń, panowie".
Wszystkie turbulencje sprzed dwóch lat odeszły w niepamięć. Rosja odnosi ostatnio sukcesy militarne w Ukrainie, mniej straszna niż sądzono okazuje się koalicja zachodnia. Zabezpieczono tyły, struktura władzy okrzepła. Zmiany możliwe są w polityce USA (w przypadku zwycięstwa Trumpa zgoła nieuchronne), więc rosyjska władza zaostrza kurs w sferze retorycznej. Władza pokazuje, że może zrobić wszystko, co chce.
A może?
Zahartowała się ta stal. Zwracam uwagę, że od pewnego czasu skończyły się żarty z drugiej armii trzeciego świata. Ta część Rosji, której świat się boi - część militarna - wbrew sygnałom okazała się mocniejsza niż myślano. Okazała się zdolna do reform i samoodtworzenia. Największym beneficjentem, mimo straszliwej daniny krwi, jest armia. Dawno nie stał tak wysoko prestiż rosyjskiego oficera. Dosypano im pieniędzy.
Krótko: trzeba się bać Rosji?
Moim zdaniem tak. W ich rękach jest ofensywa strategiczna, pomoc Zachodu – niezbędna dla kontynuowania ukraińskiego oporu – jest mniejsza niż zakładano. Owszem, społeczeństwo biednieje, ale niepierwszy raz. Rosjanie są do tego przyzwyczajeni. Ich dziejowy awans z głębokiego średniowiecza do w miarę współczesnego społeczeństwa dokonał się w dwa-trzy pokolenia. W głubince znowu zasadzą kartofle i kapustę, i przeżyją, jak zawsze. A wielka polityka? Rosjanie zapewne mają ją w nosie. Chcą przeżyć, chcą po swojemu rozumianej stabilizacji. Tę gwarantuje Putin. Który, nawiasem mówiąc, ma podobno nową kochankę. Młodą Jekaterinę Mizulinę, córkę deputowanej do Dumy. Co samo w sobie jest zabawne, bo to właśnie jej matka Jelena była kilka lat temu autorką apelu społecznego, że Putin jest na tyle wspaniałym przywódcą i wspaniałym mężczyzną, że należałoby jego nasienie dzielić wśród rosyjskich kobiet. Kontrolowany "przeciek" z Kremla o tym domniemanym romansie pojawił się w przeddzień tzw. kampanii wyborczej i bez wątpienia miał przysporzyć Putinowi popularności: jurny jest nasz prezydent, prawdziwy mach.
Mocny car i słabi bojarzy. Taki obraz dają te "wybory"?
Z perspektywy Rosji te wyniki oddalają Putina od swojego bezpośredniego zaplecza. On jest o krok od ubóstwienia go przez elity, ale i społeczeństwo. Rodzi to też jednak niebezpieczeństwo: patriarcha jest samotny. On rządzi, on decyduje, on jest jednym i jedynym rządcą. Pytanie: ile jeszcze wytrzyma jego zaplecze? Można śmiać się z wyników tego plebiscytu, ale jasnym jest, że ponad połowa społeczeństwa na niego głosowała.
Ale do Zachodu, dzięki protestowi "przeciwko Putinowi w południe", poszedł sygnał, że sprzeciw jest.
Wolnego. Nie upajajmy się tym protestem. Do ludzi niekoniecznie docierały apele Nawalnego, a w kolejkach do lokali wyborczych oprócz protestujących stali także ci, którzy przyszli jednak zagłosować na Putina. Co więcej, obserwując doniesienia z kolejek przed punktami wyborczymi w Europie napotykałem na reakcje niezbyt przystające do powodu tej demonstracji, coś na kształt happeningu. Zatem do protestu podchodziłbym ostrożnie. Jak i do całości rosyjskiej opozycji w zasadzie. Cynicznie rzecz ujmując: oni mówią nam, Zachodowi, to, co chcemy usłyszeć, co odpowiada naszym potocznym – częstokroć błędnym – wyobrażeniom o Rosji. A to bardzo niedobrze, bo znaczy to, że przynajmniej część opozycji rosyjskiej jest takim samym projektem, jakim mógł być w początkach swej aktywności Nawalny.
Łukasz Maziewski, dziennikarz o2.pl
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.