Marywilska 44 to jedno z największych centrów handlowych w Warszawie. W pożarze, który wybuchł w niedzielę nad ranem, spaliło się około 90 procent budynku, w którym znajdowało się ponad 1400 sklepów i punktów usługowych. Tak rozpoczął się prawdziwy dramat dla kupców, ich rodzin i pracowników.
Według szacunków pracę mogło stracić nawet dwa tysiące osób pochodzenia wietnamskiego. Ale Wietnamczycy szybko udowodnili, że są w Polsce doskonale zorganizowani. W związku z pożarem sprawnie powołano do życia "Wietnamski Komitet ds. Pomocy Kupcom z Marywilskiej 44".
Zebrano pieniądze na zapomogi i wynegocjowano, że inne centra handlowe udostępnią pogorzelcom zastępcze miejsca, w których będą mogli prowadzić swój biznes.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Kupcy z Marywilskiej. "Zostaliśmy sami"
Podczas gdy Wietnamczycy błyskawicznie zorganizowali pomoc dla swoich rodaków, polscy kupcy twierdzą, że nie czują wsparcia ze strony władz czy warszawskich urzędników. Skarżą się na opieszałość działań i brak konkretów.
Wypowiedź prezydenta Trzaskowskiego, który stwierdził, że mogą udać się do specjalnego punktu przy ul. Marszałkowskiej, w którym mogą zarejestrować się jako bezrobotni i otrzymać wsparcie w poszukiwaniu pracy, rozczarowała wielu pogorzelców.
Prezydent przekazał też, że miasto zamierza poszukać dodatkowych 100 miejsc na targowiskach miejskich. – Absolutnie te 100 miejsc nikogo nie uratuje, bo zostaliśmy bez niczego. Nie mamy towarów do sprzedaży – mówi "Faktowi" pan Łukasz - handlowiec, który od 14 lat pracował w hali na Marywilskiej 44.
Nikt nie rozmawia z nami, jakby nikogo nie interesowało to, przez jaki przechodzimy horror. Oczekujemy od miasta konkretnej pomocy, chociażby dlatego, że przez tyle lat pracowaliśmy na dzierżawę tego miejsca. Byliśmy fair w stosunku do miasta, a ono pozostawiło nas z tym wszystkim samych – podkreśla mężczyzna.
Wtórują mu inni handlarze, którzy nie kryją rozżalenia. – Polacy nie mają ani jednej osoby, która wyszłaby do nas i powiedziała: "nie bójcie się, nie zostaniecie sami" –zaznacza pani Agnieszka, właścicielka sklepu zoologicznego, który spłonął w niedzielnym pożarze.
Jest źle i znikąd pomocy. Nikt nie poczuwa się do tego, aby nam pomóc. A płaciliśmy przecież podatki, miasto jest nam coś winne – dodaje w rozmowie z "Faktem" pani Mariola. Kobieta pracowała w centrum handlowym wraz z mężem.
Handlowcy liczą na pomoc zarządu. – Ostatecznie mieliśmy z nimi podpisane długoletnie umowy. Na pewno centrum było ubezpieczone, więc mam nadzieję, że o nas pomyślą – podkreśla pan Dariusz, który prowadził Studio Tattoo 28.