Sytuacja w USA komplikuje się dla prezydenta Bidena. W listopadzie w jednym z należących do niego biur odnalezione zostały dokumenty z gryfem tajności. Z pewnością nie powinno ich tam być. A przecież ten sam problem miał Donald Trump.
Były to dokumenty, które po zakończeniu kadencji wiceprezydenta powinien był oddać do National Archives. Być może w ogóle nie powinien ich posiadać i przechowywać w takim miejscu. Prawdziwy problem zaczął się jednak w grudniu.
Wtedy bowiem kolejną porcję niejawnych dokumentów odnaleziono w prywatnej posiadłości Bidena w Delawere. A dokładniej - w jego garażu. Tego było za wiele. Prokurator generalny powołał specjalnego śledczego, który ma wyjaśnić sprawę.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Prokurator generalny zdecydował więc o powołaniu specjalnego prokuratora, aby sprawdził, czy doszło do złamania prawa przez prezydenta Bidena. Co więcej, prokurator, który ma badać tę sprawę, to nominat Trumpa. Co oznacza, że Demokraci będą chcieli pokazać apolityczność tego dochodzenia - tłumaczy w rozmowie z o2.pl Andrzej Kohut, amerykanista i autor książki "Ameryka. Dom podzielony".
Prokurator będzie miał za zadanie wyjaśnić i zbadać jakie konkretnie dokumenty znalazły się poza miejscem, w którym powinny być przechowywane, kto miał do nich dostęp i czy właściwym miejscem do ich przechowywania jest prezydencki garaż. Swojej sytuacji nie poprawia tłumaczeniami sam Biden. Zapytany o to na konferencji prasowej Biden, arogancko odparł, że "jego samochód jest w zamkniętym garażu i nie stoi na ulicy".
Joe Bidena mogą więc dotknąć konsekwencje. A trzeba przypomnieć, że podobne dochodzenie toczy się w sprawie Donalda Trumpa. Przewiózł on kilkanaście kartonów dokumentów do swojej rezydencji w Mar-a-Lago po zakończeniu swojej kadencji.
Demokraci starają się budować narrację, że w przypadku Bidena skala była mniejsza a on sam przekazał je dobrowolnie odpowiednim organom Inaczej niż Trump, który długo nie chciał oddać przywłaszczonych dokumentów. Demokraci będą chcieli pokazać różnice w postępowaniu obu polityków, ale do świadomości Amerykanów niekoniecznie przebiją się takie niuanse - tłumaczy dalej Andrzej Kohut.
Jak ocenia, nie uda się przekonać Amerykanów, że między Trumpem a Bidenem są zasadnicze różnice w kwestii sprawowania władzy czy postępowania jako polityka. Polityczny koszt dla może więc być dla urzędującego prezydenta wysoki. Ekspert dodaje, że prędzej czy później Republikanie sięgną po próbę uruchomienia procedury impeachmentu, czyli usunięcia prezydenta z urzędu.
Z tym, że w takim przypadku mogłoby to uderzyć także w Donalda Trumpa. A ten już ogłosił, że zamierza kandydować w wyborach prezydenckich w 2024 r. I choć obaj politycy mieli u siebie dokumenty, których w prywatnych pomieszczeniach mieć nie powinni, to jednak do domu Bidena nie wkraczali po nie funkcjonariusze FBI, a tak działo się w przypadku Trumpa.
W przypadku Trumpa prokurator generalny powołał prokuratora specjalnego, by uniknąć posądzenia o polityczne polowanie na czarownice. W tym przypadku Departament Sprawiedliwości będzie również starał się uniknąć wrażenia, że sprawa ta jest tłamszona lub wyciszana.
Nie chcę wyrokować o kwestiach ściśle prawnych, ale najpoważniejsze będą dla Bidena konsekwencje polityczne. Nie będzie tak wyraźną alternatywą dla Trumpa, jak chcieliby jego sztabowcy i otoczenie. No i z całą pewnością będzie to paliwo polityczne dla Republikanów - podsumowuje Andrzej Kohut.
A to niejedyne problemy, z którymi musi mierzyć się prezydent USA. W grudniu dziennikarz śledczy współpracujący z właścicielem Twittera Elonem Muskiem, opublikował dokumenty, z których wynika, iż władze portalu społecznościowego cenzurowały sprawę syna prezydenta - Huntera Bidena.
Według medialnych doniesień, na laptopie Huntera Bidena znaleziono liczne nagrania, na których syn prezydenta zażywa narkotyki. Znalazły się na nim także maile, z których wynikało, że był zamieszany w korupcję w Ukrainie, a pomagać miał mu także ówczesny wiceprezydent - Joe Biden.