Dziecko miało olbrzymie szczęście. Spadło prosto na dach samochodu, który zamortyzował uderzenie. W dachu zostało duże wgniecenie, ale chłopiec przeżył. Kiedy na miejsce przyjechało pogotowie, był przytomny i płakał. Sanitariusze zabrali go do szpitala w poważnym, ale stabilnym stanie.
Matka zostawiła syna samego w pokoju w bloku w Redmond w stanie Waszyngton. Ułożyła go do snu na rozłożonej na podłodze macie, a przed wyjściem otworzyła okno, żeby przewietrzyć. Potem poszła do pokoju dziennego zająć się innymi dziećmi. Pod jej nieobecność syn odsunął siatkę ochronną na oknie i zleciał z wysokości 18 metrów. Zatrzymał się na maździe należącej do Eda Lu.
Auta by tam nie było, gdyby właściciel nie pojechał do pracy rowerem. Choć tego dnia padał deszcz, pan Lu zdecydował, że uda się do pracy jednośladem, a nie samochodem. Kiedy dowiedział się o tym, co się stało, nie mógł uwierzyć.
Wszystkim trudno w to uwierzyć. Rzecznik policji stwierdził, że funkcjonariusze spodziewali się "zupełnie innego finału" tej historii. Jedna z sąsiadek mówi o pomocy boskiej.
Jaki by nie był wasz stosunek do Boga, to właśnie On umieścił tam ten samochód, żeby dziecko nie uderzyło o cement i nie zginęło – stwierdziła Jan Breen.
Podziel się dobrym newsem! Prześlij go nam przez dziejesie.wp.pl.
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.