Nie każdy przestępca jest gangsterem, ale każdy gangster jest przestępcą. Wynika z tego dość oczywisty wniosek: na pewno łatwiej zostać zwykłym przestępcą niż gangsterem z prawdziwego zdarzenia. I znów pojawia się jedno z najczęstszych pytań w tej historii – dlaczego? Odpowiedź wydaje się prosta. Bo łatwiej jest – nawet jednorazowo – coś ukraść czy kogoś pobić, niż na stałe wejść do struktury, w której ma się głównego szefa, bezpośrednich przełożonych i zadania do wykonania. Co ważniejsze – zadania polegające na regularnym popełnianiu przestępstw. Kradzieże, napady, zabójstwa? Bez znaczenia, trzeba wypełnić swoje obowiązki.
Praktycznie wygląda to jak etat w korporacji. Do grupy przestępczej nie składamy co prawda CV, ale zamiast tego trzeba się wykazać kryminalnym doświadczeniem. Nie zaszkodzi, jeśli będzie potwierdzone wyrokami i odsiadkami w zakładach karnych. A jeszcze lepiej, gdy się grypsuje, tak jak posługuje się korpomową. Punkty na początek – znów podobnie jak w zwyczajnej pracy – zyskujemy wtedy, gdy poleci nas ktoś, kto od pewnego czasu dla gangu już pracuje. Można wręcz odnieść wrażenie, że w półświatku funkcjonują łowcy talentów, którzy chcą w ten sposób zyskać poważanie w oczach szefów. Jednak w rolę łowców talentów wcielają się także sami bossowie.
To oni proponują współpracę wolnym strzelcom albo podkupują konkurencji ludzi oddanych swojej profesji – bandytów z krwi i kości.
Główny argument jest zwykle jeden: pieniądze. Dla zwykłego człowieka – oczywiście ogromne pieniądze. W korporacji im bardziej odpowiedzialne stanowisko, tym wyższe wynagrodzenie, ale i wymóg lojalności. Taką lojalność potwierdza się kilkoma podpisami i zobowiązaniem do zapłacenia kary umownej, gdyby jednak szczerość czy zaufanie zostały kiedyś nadwyrężone. Wśród gangsterów, szczególnie z tych najbrutalniejszych grup, obowiązek lojalności wygląda dokładnie tak samo.
Z jedną tylko, ale jakże znamienną różnicą: zamiast dokumentów i długopisu, aby złożyć podpis, dostaje się człowieka i broń, aby go zabić. Kara umowna też jest wyższa – nie wynosi kilkanaście czy nawet kilkadziesiąt tysięcy złotych. Stawka za zdradę jest jedna. Śmierć.
P.S.: – Powiedziałeś, że do grupy „Carringtona” bardzo trudno było się dostać. Tobie jednak się udało.
– Tak, a wszystko zaczęło się od tego, że miałem propozycję kradzieży tira, którego kierowca chciał się podłożyć. Dałby się okraść, a potem zgłosiłby, że został napadnięty. Z towaru, który można było w ten sposób przejąć, oczywiście dostałby swoją działkę. Właśnie przy tej sytuacji znajomy skontaktował mnie z Jankiem M. ps. „Gruby Janek”, prawą ręką „Carrigtona”. Bardzo konkretny człowiek. Porozmawialiśmy, Janek zapisał mój numer telefonu, a mnie podał swój – co raczej zdarzało się rzadko.
Wiedział już, czym się do tej pory zajmowałem. Później zaproponował mi współpracę. Zapytał wprost, co wolę: małe ryzyko i małe pieniądze czy duże ryzyko i duże pieniądze. Bez wahania wybrałem drugą opcję. Na początku dostałem do rozprowadzania narkotyki, żebym po prostu miał się z czego utrzymywać. Im dalej, tym więcej było zleceń różnego typu. Dość szybko Janek mi zaufał.
Z protokołu przesłuchania Dariusza jako świadka koronnego w procesie Jana M. ps. „Gruby Janek” na temat składu grupy Zbigniewa M. ps. „Carrington”:
W tym okresie, w którym przystałem do Ryszarda M., główną postacią grupy przestępczej był „Carrington”. Oprócz niego w skład jej kierownictwa wchodził Janek M. (…). W skład tej grupy wchodzili: Ryszard M., był w ścisłym kierownictwie, ja oczywiście należałem do tej grupy. Wykonywałem określone zadania. Były to napady, rozprowadzanie narkotyków, wszystko, co mi kazano. Do czasu, gdy zostałem pozbawiony wolności, praktycznie podlegałem pod Janka M. i wykonywałem jego polecenia, a gdy przystałem do Ryszarda M., wykonywałem także jego polecenia. Nie miałem nic do powiedzenia w tym temacie, dyskusja była zbędna. W okresie, gdy związałem się z Ryszardem M., z jego inicjatywy brałem udział w dwóch przestępstwach, to jest usiłowaniu porwania i napadzie w Łagowie, o którym dzisiaj mówiłem. „Carrington” stał na samej górze, pod nim byli „Gruby Janek”, Ryszard M. i Marek K.
– Jakie to były narkotyki, jakie ilości?
– Przede wszystkim amfetamina, kokaina, LSD – czasem kilogram, czasem pół kilo. Kokaina natomiast w setkach gramów. Czasem trafiały się też inne narkotyki, ale maksymalnie do kilograma.
– Ile czasu zajmowało rozprowadzenie takiej dostawy?
– To bardzo szybko schodziło, bo ceny w tamtym czasie – chociaż teraz ci ich nie przytoczę – były rewelacyjne. Zarabiało się na tym setki procent. Tym bardziej że miałem kumpla, który znał środowisko. Działałem z nim – on to rozprowadzał, a ja dowoziłem.
– Czyli nie musiałeś się zajmować niczym poza dilerką?
– Nie, bo z tego się dało naprawdę dobrze żyć.
– Miałeś tylko jednego takiego kumpla? Zaufanego, który dobrze znał środowisko?
– Właściwie tak. Pozostałe znajomości wychodziły od niego. On miał całą sieć kontaktów. Można powiedzieć, że dzięki temu w tamtym momencie przechwyciliśmy rynek.
– I nie zdarzały się z tego tytułu starcia z innymi ludźmi od narkotyków?
– Starcia się zdarzały, ale później. Gdy „Carringtony” już siedziały, a przede wszystkim – gdy Janek siedział. Wtedy zaczęły się konflikty z innymi grupami, bo widzieli, że osłabliśmy. A ja powoli już miałem dosyć tych narkotyków. Bałem się wtedy, że „Lelek” mnie odjebie, bo chodziły takie słuchy. Dużo bzdur wtedy na jego temat pierdoliłem. Do tego ktoś „Lelkowi” nagadał, że ja go niby wystawiam, co było akurat nieprawdą, bo gdybym chciał go wystawić, tobym to po prostu zrobił, a nie się czaił.
Druga sprawa, że większość ludzi, z którymi współpracowałem, była poszukiwana. Zacząłem się wtedy bardziej bawić w napady i takie rzeczy. W tym środowisku bardzo szybko poznajesz ludzi z całej Polski, bo od jednych kupujesz materiały wybuchowe, innym zawozisz. To zwykły interes. Ktoś chce coś kupić, ty chcesz coś sprzedać. Ty nie znasz, ale ktoś inny zna. Ktoś wie, że jesteś pewny, więc przedstawia cię jako pewnego. Jedziesz, załatwiasz – i po sprawie. Wszystkie te przestępstwa działały właśnie na tej zasadzie.
Dzięki temu pracowałem później z różnymi ludźmi. Oficjalnie, oczywiście, byłem z „Carringtonem” i jego ekipą, robiłem, co trzeba – na przykład przekazywałem grypsy. Często nasz adwokat, Edward R., mówił mi, co mam robić. Konflikty były, ale to chyba materiał na inną książkę, bo przez te konflikty nadal toczą się procesy. Wdawało się w to dużo mniejszych grup, które sporo namieszały w tym środowisku.
Z protokołu przesłuchania Dariusza jako świadka koronnego w procesie Jana M. ps. „Gruby Janek” na temat źródeł pochodzenia amfetaminy rozprowadzanej dla „Grubego Janka”:
Ja razem z Sebastianem na polecenie Ryszarda Ż. pojechałem po lewe pieniądze do Warszawy. (…) Na pętli przy stacji benzynowej jakiś mężczyzna przekazał nam te fałszywe pieniądze. Chciałem zrobić interes, więc Ż. umówił mnie przez telefon z jakimiś ludźmi. Wiem, że pracowali oni dla „Dziada” z Wołomina. Przed wyjazdem słyszałem rozmowy Ż. z wymienianym człowiekiem. Poza tym już dużo później Rysiek powiedział mi, że „Dziad” to jego dobry przyjaciel. Rysiek załatwia od niego też amfetaminę, którą to ja rozprowadzałem dla Romana F. i Janka, podczas tego drugiego tymczasowego aresztowania. Wiem, że on załatwił ten kontakt Romanowi F. i on sam przywiózł amfetaminę, czasami jeździli razem z Ryszardem Ż. Czasami, wracając z Warszawy, zatrzymywali się u mnie i stąd wiem, że raz otrzymywali amfetaminę bezpośrednio od „Dziada”, a innym razem, gdy jechał sam Roman F., to dostawał amfetaminy od człowieka „Dziada” o pseudonimie „Florek”. Wiem, że „Florek” to jedna z głównych postaci tamtego środowiska.
– Opowiedziałeś o pierwszym spotkaniu z „Grubym Jankiem” i o tym, że szybko ci zaufał. Ale jak to wyglądało na dłuższą metę?
– Przez pierwsze miesiące współpracy w zakresie prochów Janek nie ufał mi aż tak bardzo. Nawet gdy zaproponował mi jakieś zabójstwo, było to na zasadzie luźnej gadki, nic szczególnego się nie wydarzyło. Zaufanie Janka do mnie wzrosło zajebiście, gdy ich wszystkich zamknęli. W sumie nie mieli wyjścia – musieli mi zaufać. Ponieważ bardzo dobrze wywiązywałem się z moich obowiązków, zaufanie faktycznie wzrosło w tempie ekspresowym, wręcz do ogromnej rangi. Po prostu stałem się dla nich cenny.
Jaki był Janek? To chyba najbardziej konkretny człowiek, jakiego znałem. Nie pierdolił bzdur, nie umawiał się na wódkę. Rozmawiał tylko o interesach. I był jedyną osobą, którą podejrzewam o naprawdę bardzo dużą lojalność – wobec mnie i grupy. Cała ich reszta była płynna: raz tak, a raz inaczej – nigdy nie wiedziałeś, jak będzie. „Gruby Janek” był wychowany na starych zasadach. Oczywiście totalnie bezwzględny. Dla Janka przestępstwo typu sprzedaż narkotyków, porwanie czy zabójstwo to był mniej więcej taki sam problem moralny, czyli żaden. Jeśli „Gruby Janek” jeszcze żyje, to jest już bardzo wiekowy. Nie wiem, co mógłby robić, ale zakładam, że na pewno coś by kręcił (śmiech).
Z protokołu przesłuchania Dariusza jako świadka koronnego w procesie Jana M. ps. „Gruby Janek” na temat zdobycia zaufania „Grubego Janka” i „Azji” oraz podziału zadań w grupie po ich zatrzymaniu:
Gruby Janek” musiał najpierw zasięgać o mnie opinii, czy jestem człowiekiem sprawdzonym, czy mu się przydam. Zresztą jest to ogólnie przyjęta metoda, by przed nawiązaniem współpracy dowiedzieć się o kogoś. Ja już wtedy byłem znanym i sprawdzonym przestępcą na terenie Głogowa. Ja nie wycofywałem się przed zrobieniem napadu jak większość. Takiego właśnie człowieka, po prostu dobrego, szukał do grupy Janek. Tomek K. ostrzegł mnie i mówił, żebym z nimi nie pracował, bo to jest ekipa „Carringtona”, że to psychopaci.
Jeśli chodzi o „Carringtona”, to nie miałem z nim żadnych osobistych kontaktów. Kilkukrotnie, gdy byłem w Zgorzelcu w towarzystwie Janka M., to go widziałem, byłem po prostu obecny przy różnych rozmowach. Janek M. starał się, żebym miał kontakt osobisty tylko z nim. W okresie od aresztowania Janka do grudnia 1998 roku poznałem osobiście Sebastiana K. Było to w Zgorzelcu w pobliżu McDonalda, pomiędzy McDonaldem a dworcem PKP. Przyjechałem wtedy z Romanem F. jego bmw. Ja w tym czasie mieszkałem w Zgorzelcu w mieszkaniu Janka M., znajdującym się na parterze bloku przy ulicy Powstańców. Przyjechałem tam, ponieważ „Lelek” postanowił mnie zabić. Zadzwonił do mnie i zaczął straszyć, że mnie zabije. Powodem było to, że do „Lelka” dotarło, że wystawiłem go i jego ludzi z całego tego terenu, ze Wschowy. Ja rzeczywiście, tak jak mi na początku polecił Jan M., w trakcie spotkań z nim przekazywałem informacje o tym, gdzie jest „Lelek”, co robi, kto dla niego pracuje, a przede wszystkim, gdzie przebywa. To było dla nich bardzo istotne, a „Lelek” obracał się wtedy na naszym terenie, we Wschowie, w Głogowie, w Lesznie. Wtedy ja wiedziałem od Janka M. o tym na przykład, że zginął Dariusz P. Powiedział mi wprost, nie podając szczegółów: jebnęliśmy „Pomyka”. O szczegółach tych strzelanin dowiedziałem się później od Jana M. i „Azji”. Mieszkałem w Zgorzelcu od października 1998 roku do stycznia 1999 roku. Wtedy miałem bliższy kontakt z różnymi członkami grupy „Carringtona”. Kiedy załatwiałem różne sprawy, wówczas gdy „Carrington” i „Gruby Janek” siedzieli, to powiedzieli mi, abym nie kontaktował się niepotrzebnie z ludźmi z dołu organizacji. Moja osoba była dla nich przydatna, gdyż nie byłem w ogóle znany miejscowej policji i prokuraturze i byłem ich jedynym łącznikiem ze światem zewnętrznym, co do którego mieli pewność, że nie będę śledzony. Przeze mnie mogli spokojnie wszystko przekazywać. Zostałem przez nich sprawdzony. Wiedzieli, że nie piję alkoholu, więc nie będę niepotrzebnie niczego mówił. Znałem w związku z tym wiele osób, które nie wiedziały, kim jestem. Wtedy dopiero zorientowałem się, czym oni się zajmują.
– Mówisz, że „Gruby Janek” był bezwzględny. A pozostali? Na przykład sam „Carrington”. Bezwzględność osłabła, gdy trafili za kraty?
– Wszyscy byli bezwzględni, i to zawsze – na wolności czy w więzieniu. Najlepszy przykład: oni siedzieli w Wołowie, w więzieniu dla recydywistów, chociaż wtedy żaden z nich nie był recydywistą. Trafili tam dlatego, że wcześniej zastraszyli klawiszy. Konkretnie „Carrington” powiedział, że porwie im rodziny, jeśli nie będą przekazywać telefonów i innych rzeczy pod celę. Klawisze to zgłosili, razem z rodzinami wywieziono ich na służbę w inną część kraju. To się działo, gdy zostałem świadkiem.
„Carringtona” i resztę przeniesiono do Wołowa na „enkę”, bo tamta „enka” jest bardzo dobrze izolowana. Musiało tak to zadziałać, skoro stali się niebezpieczni nawet dla służby więziennej. Potem ta ich bezwzględność trochę się zmieniła. Dajmy na to Rysiek M. ps. „Azja”, młodszy brat „Carringtona”, wychodząc, na pewno nie miał żadnego majątku, a więc i możliwości, ale to wszystko miał ktoś inny – niejaki Jarek J., przez długi czas jeden z najbardziej zaufanych ludzi „Lelka” i śmiertelny wróg grupy „Carringtona”.
Fragment pochodzi z książki "Świadek koronny. Sprzedał Carringtona, króla spirytusu" autorstwa Zuzanny i Patryka Szulców, która ukaże się 15 maja."
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.