Tajemnice Marszałka Śmigłego-Rydza. Bohater, tchórz czy zdrajca?

26

Prezentujemy fragment książki "Tajemnice Marszałka Śmigłego-Rydza. Bohater, tchórz czy zdrajca?", autorstwa Sławomira Kopra i Tymoteusza Pawłowskiego, która ukazała się nakładem wydawnictwa Harde.

Tajemnice Marszałka Śmigłego-Rydza. Bohater, tchórz czy zdrajca?
(East News, LASKI DIFFUSION)

Pytania bez odpowiedzi, część druga

Muszkieterowie odegrali pierwszoplanową rolę w jednym z najbardziej tajemniczych wydarzeń okresu II wojny światowej, z którym także wiąże się nazwisko marszałka. Chodzi o misję czterech członków organizacji z rotmistrzem Szadkowskim na czele, którzy w połowie stycznia 1942 roku dotarli do armii Andersa. Wyruszali z Warszawy kilka tygodni wcześniej, z pełną aprobatą Śmigłego-Rydza, który tuż przed ich wyjazdem udzielał Szadkowskiemu ostatnich instrukcji.

Emisariusze koleją dotarli do Charkowa, po czym przedarli się przez front i zaraz potem wpadli w ręce sowieckich żołnierzy. Oficjalnie podawali się za Polaków zbiegłych z niemieckich robót i przedzierających się do Andersa.

Sowieci jak zwykle byli bardzo podejrzliwi, wobec czego przewieźli ich do Woroneża, a następnie osadzili na moskiewskiej Łubiance. Po dwóch tygodniach zjawił się tam podpułkownik Wincenty Bąkiewicz, szef Oddziału II sztabu armii Andersa. Sowieci zwolnili wówczas zatrzymanych, zwracając także ich rzeczy trzymane dotychczas
w depozycie.

Czesław Szadkowski był zaufanym człowiekiem Witkowskiego. Do Muszkieterów należał niemal od samego początku i uważano go tam za „wiernego wykonawcę poleceń »Inżyniera«”, który „jeżeli zachodziłaby taka potrzeba, dałby się za niego porąbać”. Przy okazji warto wspomnieć, że Szadkowski był krewnym (podobno wujem) przebywającego wówczas na zesłaniu Wojciecha Jaruzelskiego, przyszłego dyktatora PRL-u…

Rotmistrz nie wiedział dokładnie, jakie rozkazy przewoził do Andersa. Wprawdzie dostał instrukcje od marszałka, jednak list do generała w postaci mikrofilmu został ukryty w mydle do golenia i Szadkowski nie znał jego treści. Zapewne nie był nim zresztą zainteresowany, bo dla niego liczyło się tylko osobiste przesłanie, jakie miał przekazać Andersowi.

Emisariuszy z Warszawy przyjęto w kwaterze generała niezwykle gorąco. Atmosfera jednak mocno zgęstniała, gdy Szadkowski (podobno w czasie przyjęcia na jego cześć) poprosił Andersa o chwilę rozmowy na osobności. Poinformował go, że „Śmigły” przebywa w Warszawie, a on przybył na jego polecenie, a nie z rozkazu „Grota”. Prawdziwa bomba wybuchła jednak dopiero wtedy, gdy major Bąkiewicz powiadomił generała o wynikach badania rzeczy Szadkowskiego, które przekazali mu Sowieci. Wśród nich było mydło do golenia, którego zawartość wprawiła go w osłupienie.

„Gdy bowiem ostrożnie je rozkroił – relacjonował pułkownik Klemens Rudnicki znajdujący się wówczas w armii Andersa – ukazał się wewnątrz mikrofilm, który był jednak – ku jego zdziwieniu – już wywołany. Jest rzeczą zupełnie niepraktykowaną, ażeby wysyłać tajną pocztę w takim stanie. Film tego rodzaju przesyła się w formie surowej, aby uległ automatycznemu prześwietleniu w wypadku otworzenia go przez niepowołane ręce.

Nie ulegało zatem wątpliwości, że film został wywołany przez kogoś, zanim Bąkiewicz dostał go w ręce. Tym kimś mogło być tylko NKWD”. Według wspomnień Rudnickiego mikrofilm miał zawierać polecenie od Witkowskiego [sic!], by Anders natychmiast po przybyciu na front uderzył na tyły Armii Czerwonej. Treść rozkazu zapewne się zgadzała, ale pułkownik zmienił osobę nadawcy. Spisując swoje wspomnienia już po wojnie, zapewne nie chciał oczerniać marszałka Śmigłego-Rydza i wolał napisać, że rozkaz wydał „Kapitan”.

Było to jednak zupełnie nieprawdopodobne – Witkowski dla Andersa był osobą anonimową, natomiast „Śmigły” mógł mieć nadzieję, że jego rozkaz będzie respektowany nad Wołgą. Ostatecznie Anders uchodził za wyjątkowo lojalnego oficera, czemu dał wyraz podczas przewrotu majowego, walcząc po stronie rządowej przeciwko marszałkowi Piłsudskiemu.

Następnie służył wiernie nowym władzom i właściwie nie było powodu, dla którego nie miałby wykonać polecenia dawnego Naczelnego Wodza, któremu był winny większą lojalność niż jakimś samozwańcom z Londynu. Anders okazał się jednak wierny generałowi Sikorskiemu, a wiedząc, że jest pilnie obserwowany przez Sowietów, oskarżył emisariuszy o zdradę. Stanęli przed sądem wojskowym, który Szadkowskiego skazał na karę śmierci, a jego towarzyszy uniewinnił.

Wykonanie wyroku odroczono jednak do zakończenia wojny. Ostatecznie podczas pobytu armii w Palestynie niefortunny emisariusz został zwolniony z więzienia, a gdy po wojnie wrócił do kraju, wpadł w ręce bezpieki, która intensywnie szukała dowodów na to, że Anders był zdrajcą i chciał zerwać polsko-sowiecką umowę wojskową. Najwyraźniej współpraca z Muszkieterami nie okazała się szczęśliwa dla jednego z wierniejszych podwładnych „Inżyniera”.

Ostatecznie Szadkowski został skazany na pięć lat więzienia za szpiegostwo przeciwko ZSRS, a zwolniono go warunkowo na rok przed terminem. Nie brakuje jednak opinii, że cała sprawa z listem była sowiecką mistyfikacją mającą na celu skłócenie krajowego podziemia z Andersem.

Co zatem zawierał oryginalny list Witkowskiego („Śmigłego”) do generała? Pozdrowienia z Warszawy? Pytania o stan zdrowia po sowieckich więzieniach? Poza tym Sowieci nie wiedzieli, że „Śmigły” przebywa w stolicy. Co zatem chciał osiągnąć marszałek, wydając polecenie zmiany frontu Andersowi? Zdyskredytować rząd Sikorskiego w oczach aliantów? Doprowadzić do wystąpienia polskich władz przeciwko Sowietom? Sprawa ta wciąż oczekuje na wyjaśnienie, podobnie zresztą jak inne kwestie związane z pobytem Edwarda Śmigłego-Rydza w Warszawie.

Warszawa, 2 grudnia 1941 roku

Ostatnie dni życia marszałka znane są niemal wyłącznie z relacji Maxymowicz-Raczyńskiej. Generałowa po latach kilka razy opowiadała o wydarzeniach z przełomu listopada i grudnia 1941 roku, jej relacje wprawdzie różnią się od siebie, ale sprawiają wrażenie dość spójnych i logicznych.

Według pani Jadwigi nic nie zapowiadało tragedii, marszałek czuł się coraz lepiej i wolne chwile jak zwykle poświęcał na lekturę i malowanie. Po raz ostatni trzymał pędzel 27 listopada, gdy malował jej portret. Nocą miał jednak przyjść pierwszy atak choroby, która ostatecznie zabrała go do grobu.

„Około godziny 1-szej w nocy – wspominała generałowa – obudził mnie jęk dochodzący z przedpokoju. – Zerwałam się, wpadłam na korytarz i zobaczyłam marszałka leżącego przy drzwiach do kuchni, na podłodze. Był w nocnej piżamie. Twarz blada, wpadnięta, czoło pokryte kroplami potu. »Co się stało?«. Marszałek odpowiedział słabym głosem: »Bardzo mi jest źle. Boli serce«”.

Lekarzy (jednym z nich był brat Juliana Piaseckiego) sprowadzono dopiero rano, gdy zakończyła się godzina policyjna. Stwierdzono podejrzenie angina pectoris (choroby niedokrwiennej serca)
, chory miał przyjmować lekarstwa, zalecono także wstrzykiwanie natrium nitrosum (azotynu sodu), co było normalną praktyką. Stan marszałka nieco się poprawił, przyjął Witkowskiego, udzielił ostatnich instrukcji Szadkowskiemu wyruszającemu do Andersa.

Lekarze odwiedzali chorego codziennie. 1 grudnia podskórnie podano „Śmigłemu” kofeinę, zmieniono także skład lekarstw, jakie przyjmował. Wstrzykiwano mu glukozę, kamforę oraz nadal azotyn sodu. W razie silnego bólu miał dostać morfinę i nitroglicerynę. W mieszkaniu Raczyńskiej stale przebywał zaufany oficer marszałka, podpułkownik Marcin Zalewski. W nocy z 1 na 2 grudnia nastąpił kryzys.

Marszałek rzucał się niespokojnie [w łóżku] – kontynuowała generałowa – na policzkach miał wypieki, w oczach przerażenie. Jęczał przez zaciśnięte usta. Kiedy podchodziłam ze strzykawką napełnioną morfiną, sam gwałtownie podciągnął nogawkę piżamy, by obnażyć udo do zastrzyku. Potem pobiegłyśmy do kuchni, żeby napełnić termofor gorącą wodą i położyć na sercu. Zanim zdążyłam to zrobić, wpadł Marcin [podpułkownik Zalewski] z okrzykiem: »Proszę pani, już…«. Wbiegłam do pokoju, marszałek nie żył”.

Pytania bez odpowiedzi, część trzecia

Wystawiono dwa akty zgonu. Pierwszy – oficjalny, na potrzeby władz okupacyjnych – na nazwisko Adama Zawiszy, nauczyciela z Brzeżan. Spisano go 2 grudnia w kancelarii parafii Najświętszej Maryi Panny przy Puławskiej 95 (obecnie parafia św. Michała Archanioła), natomiast dwa dni później sporządzono konspiracyjny akt zgonu informujący o śmierci marszałka. Podpisało go kilku lekarzy oraz Julian Piasecki z Obozu Polski Walczącej i podpułkownik Zalewski.

Ciało „Śmigłego” pozostawało w tym czasie w domu Maxymowicz-Raczyńskiej, a następnego dnia po śmierci w godzinach popołudniowych pojawił się tam Piasecki wraz z lekarzem Edwardem Lothem. Medyk przyniósł trzy walizki i na miejscu przystąpił do balsamowania (!) ciała zmarłego. Można się zastanawiać nad celowością tego makabrycznego zabiegu. Trwały wojna i okupacja, „Śmigły” miał być pochowany incognito na zwyczajnym cmentarzu – a tutaj, w prywatnym mieszkaniu, przystąpiono do mumifikacji jego ciała.

Czyżby Piasecki chciał zabezpieczyć szczątki zmarłego, by po zakończeniu wojny trafiły w znacznie bardziej eksponowane miejsce? Na Wawel, jak ciało Piłsudskiego? Z drugiej strony można zadać pytanie, jaka byłaby różnica między ewentualnym ponownym pogrzebem ciała zabalsamowanego a pogrzebaniem ciała niepoddanego mumifikacji. Dla potencjalnych uczestników uroczystości właściwie żadna, zapewne nikt by sobie z tego nie zdawał sprawy.

Być może jednak dla Piaseckiego i jego współpracowników był to rodzaj hołdu oddanego zmarłemu i potwierdzenie jego pozycji w dziejach Polski. A być może prawda była bardziej prozaiczna: Piasecki po prostu chciał ułatwić przyszłą identyfikacje zwłok? Inna sprawa, że okoliczności zabiegu wciąż wzbudzają pewne kontrowersje.

„[Lekarz] poprosił, aby rozpalić w kuchni duży ogień – relacjonowała Raczyńska – i dać kilka prześcieradeł, które wziął do pokoju zmarłego, zabierając także rozkładaną drabinkę. Nie pamiętam, jak długo to trwało. Razem z Rózią [służącą – S.K.] byłam w tym czasie w kuchni. Pan Julian kilka razy wchodził, przynosząc zawiniątka z prześcieradeł poplamione krwią i surowicą i sam wrzucał je do ognia”.

Podobno Piasecki bardzo dbał, by nikt nie widział, co właściwie pali w kuchni i wylewa do sedesu. Niektórzy dopatrywali się w tym dowodu, że chciał coś ukryć. Jego zachowanie wydaje się jednak najzupełniej naturalne – palenie fragmentów ciała zmarłego w prywatnym mieszkaniu jest jednak dość drastycznym zabiegiem…

Po mumifikacji ciało „Śmigłego” pozostało w mieszkaniu na Sandomierskiej jeszcze przez ponad dobę. Marszałka ubrano w cywilne ubranie, a generałowa Raczyńska włożyła mu do kieszeni zawiniętą w ceratę swoją wizytówkę z informacją stwierdzającą tożsamość zmarłego. W lokalu pojawiali się piłsudczycy, oddając hołd marszałkowi. Przyniesiono nawet dwa duże wieńce ze wstęgami Orderu Virtuti Militari. Do kamienicy zamieszkałej wyłącznie przez Niemców! I nikogo to nie zainteresowało…

Pogrzeb odbył się 6 grudnia na Starych Powązkach, marszałka odprowadziło około 20 oficerów po cywilnemu. Jako Adam Zawisza spoczął w kwaterze nr 139, dopiero po upadku komunizmu położono płytę nagrobną z prawdziwymi danymi zmarłego.

Zobacz także:

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl.

Oceń jakość naszego artykułu:

Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Zobacz także:
Oferty dla Ciebie
Wystąpił problem z wyświetleniem stronyKliknij tutaj, aby wyświetlić