Amerykański izolacjonizm, pacyfizm i niechęć do angażowania się w sprawy Europy wynika m.in. z dużej odległości dzielącej Stany Zjednoczone od Starego Kontynentu. Amerykanie nie interesują się i nie znają naszych problemów. Zarówno w czasie pierwszej jak i drugiej wojny światowej niechętnie włączyli się do walki. Możliwie długo odwlekano ten moment, gdy „amerykańscy chłopcy” wyruszą na front i będą ginęli za oceanem.
W czasie II wojny tej polityce „unikania” sprzyjał fakt, że ludności USA nie zagrażały naloty, ostrzał artyleryjski czy rakietowy. Barierą bezpieczeństwa chroniącą Amerykę od strony wschodniej był Ocean Atlantycki. Z kolei po drugiej stronie kontynentu od nieprzyjaciela, którym była Cesarska Japonia, oddzielały USA wody Pacyfiku. Te dwa wielkie akweny okazały się najlepszym i niezawodnym zabezpieczeniem, który zapewnił w czasie wojny spokojny sen mieszkańcom amerykańskich miast zarówno na wschodnim, jak i na zachodnim wybrzeżu.
Europa nie śpi
Tymczasem w Europie nie spano. Nie spali zarówno mieszkańcy Wielkiej Brytanii, którym na głowy spadały niemieckie bomby, jak i Niemcy, których w dzień i w nocy bombardowało lotnictwo brytyjskie, a w drugiej fazie wojny także amerykańskie. Nie spali też sztabowcy Adolfa Hitlera szukając od pierwszych do ostatnich dni wojny rozwiązania, które pozwoliłoby tak mocno uderzyć w Amerykę, żeby wycofała się z wojny lub ograniczyła swoje zaangażowanie militarne w Europie. Szukali sposobu na zrealizowanie wizji Hitlera, który chciał zbombardować miasta i ośrodki przemysłowe na wschodnim wybrzeżu, by zastraszyć Amerykanów i spowodować wzrost nastrojów pacyfistycznych.
W pewnym sensie Adolf Hitler i jego sztabowcy wierzyli w amerykańską demokrację. Uważali, że wstrząśnięte nalotami społeczeństwo jest w stanie skłonić Biały Dom do wycofania się z wojny. Dla Niemców odwołanie amerykańskich wojsk z kontynentu i zaprzestanie pomocy technologicznej dla Wielkiej Brytanii i ZSRR oznaczało szansę na zakończenie wojny na korzystnych warunkach i utrzymanie większości zdobyczy terytorialnych w Europie np. Polski, Krajów Beneluksu, Francji, Norwegii, Bałkanów…
Niemcy projektują
Chociaż Luftwaffe od początku lat 30. wykonała wielki skok technologiczny i jakościowy, to Niemcy nie dysponowali bombowcami dalekiego zasięgu. Przede wszystkim skupiali się na budowie myśliwców oraz na bombowcach nurkujących i horyzontalnych gwarantujących bezpośrednie wsparcie pola walki, których zadaniem było torowanie drogi idącym do przodu „panzer divisions”. Przed wojną i w jej pierwszej fazie większość niemieckich lotniczych biur konstrukcyjnych i fabryk było nastawionych na zaspokojenie potrzeb wynikających z tych założeń. Tylko kilka zakładów i nieliczne grupy inżynierów pracowały nad samolotami dalekiego zasięgu.
Ze względu na skomplikowaną konstrukcję i ogromny koszt takich maszyn np. cztero- czy sześciosilnikowych – takie samoloty powstawały w niewielkiej liczbie. Gdy już powstały, dysponowano nimi bardzo oszczędnie. Takich samolotów nie posyłano na niebezpieczne misje, które groziły utratą maszyny i załogi. Duże bombowce i samoloty transportowe miały wykonać swoje zadanie i za wszelką cenę wrócić na lotniska w Rzeszy. Nie zakładano utraty samolotu i załogi w czasie ataku, nawet w przypadku najcenniejszych celów.
Za daleko, za drogo
Niemieccy planiści snuli plany zaatakowania Ameryki długo przed wojną. Jednak dopiero pokonanie Francji i zajęcie jej zachodniego wybrzeża przyśpieszyło prace nad programem lotów i bombardowań „transatlantyckich”. Łatwo obliczyć, że start samolotu z lotniska we Francji skracał lot przez Atlantyk o co najmniej kilkaset kilometrów w stosunku do lotu z Niemiec. Trzeba jednak pamiętać, że Nowy Jork dzieli od Europy aż 6,5 tys. km, czyli sześć razy więcej niż odległość z Berlina do Londynu. Z wysuniętego na zachód Brestu do Nowego Jorku jest bliżej, bo już „tylko” 6 tys. km. Biorąc pod uwagę, że samolot atakujący Amerykę miał wrócić do bazy, musiałby mieć zasięg ponad 13 tys. kilometrów. Nawet dzisiaj niewiele jest samolotów mogących pokonać taki dystans bez międzylądowania czy tankowania w powietrzu.
W 1941 r. Luftwaffe opracowało plan pod nazwą „Grossraum USA” (obszar USA), w którym analizowano różne możliwości ataku bombowego na Stany Zjednoczone. Zwrócono w nim uwagę, że misje pojedynczych samolotów, nawet jeśli dotrą one nad Nowy Jork, mogą nie być wystarczające, by wystraszyć Amerykanów. Potrzebna była większa liczba bombowców dalekiego zasięgu, bomby o dużym tonażu, a także paliwo lotnicze dla tych wielkich maszyn. Szanse na zdobycie wystarczających ilości paliwa widziano w roponośnych polach Kaukazu na terenach ZSRR. By jednak do nich dotrzeć, trzeba było najpierw pokonać Armię Czerwoną, a dopiero potem rozpocząć eksploatację złóż i transport paliwa do Europy Zachodniej.
Oprócz prac sztabowców cały czas trwały prace inżynierów. Powstawały projekty samolotów bombowych i transportowych dalekiego zasięgu, badano możliwość modernizacji samolotów pasażerskich do funkcji nosicieli bomb. Brano nawet pod uwagę połączenie dwóch bombowców jednym skrzydłem, by zwiększyć zasięg i udźwig takiej maszyny. Zupełnie poważnie Niemcy traktowali sprawę tankowania w powietrzu i przeprowadzali próby takich operacji. Badano też możliwość holowania przez samolot… latającej cysterny, która miała dwukrotnie zwiększyć zasięg bombowca strategicznego.
W poszukiwaniu bombowca…
Przedstawienie kilkudziesięciu projektów samolotów, które brano pod uwagę w projekcie ataku na Amerykę, wykracza poza ramy tego opracowania, bo zajęłoby kilkaset stron. Wspomnijmy jednak o kilku najciekawszych pomysłach. Już jesienią 1939 r. Niemcy dysponowali bombowcem Heinkel He 177 o dużym zasięgu. Okazało się jednak, że zawodzą jego silniki, zdarzają się pożary i pojawiają się problemy aerodynamiczne, których nie wyeliminowano do końca wojny.
Giganty Hitlera. Intensywnie działało biuro konstrukcyjne w fabryce Messerschmitta. Powstawały tam projekty wielofunkcyjnego samolotu Me 261 i superbombowca Me 264. Ten ostatni miał mieć zasięg 20 tys. km i udźwig 5 ton. Zaawansowane były prace fabryki Junkersa nad wielkim bombowcem transatlantyckim Ju 290 i Ju 390. Ten drugi miał mieć 50 metrów rozpiętości skrzydeł i sześć silników BMW-801E. Słynna fabryka Blohm Und Voss realizowała z kolei zamówienie na budowę łodzi latającej (samolotu startującego i lądującego na wodzie) o udźwigu 10 ton. Samolot typu BV 238 miał mieć sześć silników, zasięg przekraczający 7 tys. km, rozpiętość skrzydeł 60 metrów i kadłub o długości 43 metrów. Ta maszyna ostatecznie powstała i była używana bojowo. By wyobrazić sobie jej ogrom i trudności techniczno-eksploatacyjne warto obejrzeć film zamieszczony w serwisie You Tube.
Adolf Hitler domagał się nie tyle maszyn zdolnych do zbombardowania USA, ale przede wszystkim samolotów dalekiego zasięgu mogących wspierać „wilcze stada” tzn. u-booty polujące na Atlantyku. Odpowiedź na jego żądania nadeszła z firmy Arado, która zaproponowała wykorzystanie do tego celu dwusilnikowego samolotu Ar-340 o udźwigu 3 ton bomb. Chociaż fabryka nie miała zdolności do produkcji seryjnej, to zaproponowała jeszcze pięć (sic!) wariantów bombowców dalekiego zasięgu. Jeden z nich mógł teoretycznie przewieźć 5 ton bomb z Francji nad Nowy Jork i wrócić. Ale był jeden problem – samolot ten istniał tylko na deskach kreślarskich, nie było do niego silników i nawet inżynierowie mieli wątpliwości, co do sensowności tego projektu.
Kolejną fabryką, która dołączyła do wyścigu o wykonanie „transoceanicznego” bombowca był Focke-Wulf. Proponowanym rozwiązaniem była modernizacja i zwiększenie zasięgu świetnego FW-200 „Condor”, samolotu pasażerskiego mogącego służyć jako rozpoznawczy i bombowy. Jak się okazało, „transatlantyki” Focke-Wulfa ostatecznie nie powstały. Prace nad FW-300 zawieszono w 1944, a projekt FW-238 odrzucono, nakazując podjęcie prac nad zupełnie inną maszyną – „samolotem przyszłości” Ta-400. Jednak do końca wojny powstały dziesiątki mniej lub bardziej poważnych projektów, w tym wiele – samolotów bombowych dalekiego zasięgu.
Realizację planu ataku na Amerykę utrudniał sam Hitler, który do końca wojny nie zezwalał swoim pilotom na misje samobójcze, chociaż Luftwaffe miała do tego odpowiednie maszyny i pilotów-ochotników. Chociaż brano pod uwagę możliwość przeprowadzenia nalotu na USA, a potem porzucenie samolotu na Atlantyku, to nie rozważano możliwości ataku samobójczego, podobnego do tego, jaki przeprowadziła Al Kaida 11 września 2011 r. Luftwaffe nie zgadzała się też na porzucenie maszyny na morzu ze względu na jej wartość. Tego stanowiska nie zmienił nawet pomysł, by załoga samolotu wyskoczyła nad Atlantykiem na spadochronach, została podjęta z wody przez okręt podwodny i odwieziona z powrotem do Niemiec. Jak się później okazało założenie, że maszyna atakująca i jej załoga muszą wrócić z misji, w praktyce wykluczyło możliwość ataku bombowego na Amerykę.
Lotnisko pośrodku Atlantyku i Paukenschlag
Chociaż najlepsi inżynierowie III Rzeszy szukali sposobu na zbombardowanie USA, to żaden z pomysłów nie mógł przybliżyć wybrzeża Francji do wybrzeża USA. Rozwiązanie znalazł oczywiście… Hitler, który w maju 1941 r. zaproponował zajęcie Wysp Kanaryjskich lub Azorów. Na tych archipelagach, położonych na środku Atlantyku, miały powstać lotniska dla bombowców i samolotów patrolowych, a także bazy dla u-bootów. Jak się jednak okazało, Niemcom nie udało się nawet zdobyć Malty, położonej na Morzu Śródziemnym, tym bardziej niemożliwy był desant żołnierzy i sprzętu ciężkiego na Azorach czy „Kanarach” położonych pośrodku Atlantyku. Sztabowcy w Berlinie musieli więc nadal poszukiwać rozwiązań technologicznych, dostępnych „tu i teraz”, podczas gdy w biurach konstrukcyjnych i w montażowniach miały nadal trwać prace nad bombowcami dalekiego zasięgu.
Ze względu na niemożliwość przeprowadzeniu ataku na Amerykę z powietrza, Niemcy zdecydowali się na przeprowadzenie ataku z wody, a raczej spod wody. Ofensywa pod kryptonimem „Paukenschlag” rozpoczęła się 13 stycznia 1942 roku. Należy przy tym pamiętać, że USA wycofały się z neutralności i przystąpiły do wojny dopiero po japońskim ataku na Pearl Harbour, do którego doszło 7 grudnia 1941. Niemcy szybko zmobilizowali siły i wysłali je przeciw swojemu nowemu wrogowi. W kierunku wschodniego wybrzeża USA wysłano początkowo 11 okrętów podwodnych, do których później dołączyły kolejne. Celem ataku było przede wszystkim sparaliżowanie przybrzeżnej żeglugi handlowej i utrudnienie dostarczania materiałów wojennych Wielkiej Brytanii. Dodatkowym aspektem było oczywiście zastraszenie społeczeństwa amerykańskiego.
U-booty nie atakowały miast, ale osiągnęły w ofensywie wielkie sukcesy. U-123 operował w pobliżu wejścia do portu w Nowym Jorku, a inne u-booty łatwo posyłały na dno amerykańskie statki handlowe pływające wzdłuż wybrzeża bez eskorty niszczycieli. Marynarze z u-bootów przyglądali się z morza amerykańskim miastom i dziwili się, że nie są zaciemnione, tak jak wszystkie miasta w Europie. W czasie operacji Paukenschalg kilkanaście niemieckich u-bootów zatopiło 87 amerykańskich statków o łącznym tonażu ponad 500 mln BRT. Sukces podwodniaków Doenitza zachęcił Berlin do dalszych poszukiwań samolotu zdolnego do zbombardowania Nowego Jorku. Brano też pod uwagę inne, zupełnie „kosmiczne” pomysły.
Uderzyć i wrócić
Pod lupą były m.in. duże samoloty bombowe, które miały przenieść na swoim kadłubie mniejsze samoloty w układzie „Mistel”, który Niemcy zastosowali bojowo pod koniec wojny. Według tych założeń bombowiec miał dostarczyć na „swoich plecach” mały samolot np. Me-109 w pobliże wybrzeża USA, tam wyczepić przenoszoną maszynę i zawrócić do Europy. Samolot atakujący miał zrzucić 1000-kilogramową bombę na Nowy Jork lub inne miasto, a pilot w najlepszym wypadku miał dostać się do niewoli. Brano też uwagę wystrzelenie z samolotu „nosiciela” bezzałogowego pocisku albo bomby kierowanej. Jednak w tym okresie wojny wykorzystywane przez Niemców systemy naprowadzania nie były jeszcze doskonałe i takie rozwiązanie nie gwarantowało trafienia w cel.
W trzecim roku wojny Niemcy prowadzili już badania nad wystrzeliwaniem rakiet spod wody, z zanurzonego okrętu podwodnego. Próby zakończyły się sukcesem i prawdopodobnie jeden z u-bootów operujących na Morzu Czarnym miał taką wyrzutnię na pokładzie. U-boot z rakietami nie był jednak zdolny do pokonania kapryśnych i nieprzyjaznych wód Atlantyku. Były małe szanse, żeby po dotarciu do wybrzeża USA, rakiety nadawały się jeszcze do wystrzelenia. Pomysł wdrożenia tego projektu na większą skalę odrzucono także dlatego, że rakiety wystrzeliwane z okrętu były niewielkie i zawierały mało materiału wybuchowego. Takie rakiety wyrządziłyby niewielkie szkody w zaatakowanym celu. Hitler chciał naprawdę mocnego uderzenia, które powaliłoby Amerykę na kolana.
Atomówka czy V2?
Prace nad niemiecką bombą atomową trwały niemal do końca wojny i były bardzo zaawansowane. Alianci trzymali jednak rękę i na pulsie i nie pozwolili na jej powstanie. Wszelkimi sposobami spowalniali badania i produkcję np. przeprowadzając ataki na zakłady i transporty „ciężkiej wody” w Norwegii. Z analiz niemieckich wynikało, że bomba atomowa, zrzucona np. na Manhattan, mogła spowodować całkowite zniszczenie miasta i zmusić Amerykę do zawieszenia broni. Niemcy wiedzieli jednak, że do 1945 r. nie będą mieli możliwości użycia swojej „atomówki”. Mieli jednak do dyspozycji coś innego. Od września 1944 r. dysponowali rakietami V2 i ich mobilnymi wyrzutniami. Wystrzeliwali je nad Paryż, Londyn, Antwerpię i inne miasta. Do końca wojny wystrzelono ich aż 5500!
Ponieważ rakiety V2 były stosunkowo łatwo dostępne, a ataki na Londyn uznawano w Berlinie za skuteczne, w przenikliwych umysłach niemieckich inżynierów zrodził się plan użycia rakiet do ataku na Amerykę. Problemem był oczywiście zasięg V2, który wynosił tylko około 400 km. Problem ten chciano rozwiązać transportując rakietę wraz z wyrzutnią w pobliże amerykańskiego wybrzeża. Projektowano u-booty zdolne do przewożenia rakiet V2 oraz wystrzeliwania ich z wody, rozważano też możliwość holowania przez okręt podwodnej barki, która miała stać się platformą do wystrzelenia rakiety z wody.
Rewolucyjne i nowoczesne (jak na owe czasy) rozwiązanie nosiło nazwę Prüfstand XII. Zakładało ono holowanie przez u-boota wielkiego, metalowego cylindra z rakietą przygotowaną wstępnie do startu. Na morzu, w pobliżu celu, wyrzutnia miała być zalana wodą i ustawiona pionowo. Z okrętu podwodnego miała przejść na nią obsługa, której zadaniem miało być przygotowanie i wystrzelenie rakiety. W grudniu 1944 r. zawarto kontrakt i rozpoczęto produkcję podwodnej wyrzutni. Wyprodukowano jednak tylko jeden egzemplarz, który przeszedł próby na Bałtyku, ale nie został użyty bojowo.
Realizacja projektu ataku na Amerykę z zastosowaniem tego rozwiązania była bardzo trudna. Holowanie wyrzutni przez Atlantyk miało trwać 30 dni, a paliwo ciekłe napędzające rakietę było niestabilne. Nie było więc gwarancji, że przygotowana do odpalenia rakieta opuści wyrzutnię, wydostanie się na powierzchnię wody, a tym bardziej, że trafi cel.
Najbardziej niezwykłym i naprawdę kosmicznym pomysłem na zbombardowanie Ameryki było jednak użycie do tego bombowca rakietowego mającego zrzucić bomby ze stratosfery. Jednomiejscowy samolot kosmiczny pomysłu Sangera miał osiągać prędkość od 10 do 18 tys. km /h przy zasięgu 30 tys. km. Maszyna miała wystartować z Niemiec, zbombardować Nowy Jork i wylądować na wyspach Oceanii okupowanych przez Japonię. Samolot miał operować do wysokości 800 km nad ziemią. Problem w tym, że prędkość, którą miał osiągnąć rakietowy bombowiec nie pozwalała w żaden sposób wycelować bomb. Przy użyciu dostępnych wtedy przyrządów celowniczych atak na miasto z wysokości 100 km i przy prędkości 15 tys. km/h oznaczał, że bomby mogły spaść nawet… 1000 km od celu! Fakt, że prace nad rakietowym bombowcem prowadzono jeszcze wtedy, gdy Armia Czerwona stała nad Odrą, 80 km od Berlina, nie świadczy wcale o tym, że niemieccy inżynierowie bujali w obłokach. Jak się okazało, wiele ich projektów przejęły po wojnie zwycięskie mocarstwa: USA, Wielka Brytania i ZSRR.
Ameryka pod bomami i co dalej?
Od początku wojny niemieckie sztaby wojskowe, liczne zespoły naukowców i projektantów szukały sposobu zaatakowania Ameryki i wyeliminowania jej z wojny. Powstały dziesiątki projektów, planów, pomysłów, a nawet konkretnych rozwiązań technicznych. Próby i testy prowadzono aż do ostatnich dni II wojny światowej. Z perspektywy czasu można uznać, że były to prace daremne, a potencjał naukowy zmarnowano. Niemcy nie brali pod uwagę tego, że atak na Amerykę mógł wywołać efekt przeciwny do zamierzonego. Po ataku Japończyków na Pearl Harbour Amerykanie domagali się od swojego rządu zdecydowanej reakcji i odpowiedzi militarnej, której zwieńczeniem było zrzucenie bomb atomowych na Hiroszimę i Nagasaki. Podobną reakcję spowodował atak na Amerykę przeprowadzony 11 września 2001 r. przez Al Kaidę. Nastawiona pacyfistycznie i izolacjonistycznie Ameryka przeprowadziła inwazję na Afganistan i pokonała wspierających terroryzm Talibów.
Gdyby niemieckie bomby spadły na Manhattan, odpowiedź Amerykanów byłaby radykalna – amerykańskie bombowce obróciłyby niemieckie miasta w gruzy na skalę większą niż stało się to z Dreznem czy Hamburgiem, a powojenna okupacja nie byłaby dla Niemców „obozem wypoczynkowym”, a raczej „obozem przetrwania”.
Bibliografia:
- Manfred Griehl, Luftwaffe nad Ameryką. Tajne plany zbombardowania USA w II wojnie światowej, wyd. Bellona
- Roger Ford, Tajna broń III Rzeszy, wyd. Gola
- Walter Schick, Ingolf Meyer, Tajne projekty Luftwaffe, wyd. Zysk i s-ka
Autor: Paweł Szymański - Autor ukryty pod pseudonimem, pisze o historii militarnej XX wieku, tajnych i nietypowych broniach, akcjach specjalnych, szpiegostwie, kryptologii i Enigmie. Ulubione zagadnienia: Powstanie Warszawskie'44, Poznań'45, Kostrzyn'45, Berlin'45
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.