Kto bywał w Genewie, ten wie, że nie ma nic bardziej frywolnego niż kawa na sposób szwajcarski. Do filiżanki wsypuje się czubatą łyżeczkę cukru i zalewa mocną kawą po turecku, z tygielka trzymanego w gorącym piasku (dzisiaj najczęściej jednak z ekspresu), w takiej ilości, żeby kawa ledwie przykryła cukier.
Do tego można dodać tyle samo rozpuszczonej czekolady deserowej lub po prostu dwie kostki. Miesza się i szybko wlewa schnaps (Alte Zwetschek, czyli śliwowicę z węgierek, albo wiśniowy Kirsch), co najmniej drugie tyle, co było kawy. Pije się jednym haustem. Bardzo energetyzujący łyk, świetny po dotleniającej wycieczce.
Obiad w pensjonacie podawano o szesnastej. Hołdowano kuchni francuskiej, więc zapewne był to posiłek wyborny. Koło dwudziestej pierwszej wszyscy pensjonariusze gromadzili się w salonie przy kominku i filiżance herbaty. W dziewiętnastym wieku wierzono, że kawa wyzwala w ludziach dzikie żądze i raczej nie przystoi kobietom, a mężczyznom wieczorami jest wręcz zabroniona, bo może przywieść ich do apopleksji.
Dzisiaj wiadomo, że kawa co najwyżej podnosi tętno i pobudza w sposób umiarkowany, a pić mogą ją nawet dzieci.
Chory na gruźlicę Słowacki czuł się w Szwajcarii względnie dobrze, dużo spacerował i chętnie zażywał kąpieli w Jeziorze Lemańskim. Często jadał poza domem. Bywał na balach, gdzie – zaskoczony swoją kondycją – zadziwiał popisami tanecznymi. Chyba był szczęśliwy. Później to wszystko radykalnie się zmieniło.
Pod koniec życia pisał z Paryża do matki:
„Obiad zaś taki pięć złotych mnie kosztuje, bo go jem u siebie, bo wolę nic nie jeść albo źle jeść, niż duchowi memu ubliżać, włócząc go po publicznych trakteryjerach, gdzie prawdziwie cierpi godność człowieka, wystawiona będąc jak ulicznica na mieszanie się z ludźmi, którzy domu swego nie chcą wyświęcić, a wolą za jadłem chodzić, tak jak chodzą dorywczo za czem gorszem”.
Wyłania się z tego postawa niezmiernie konserwatywna w poglądach.
Swoje gastronomiczne credo Słowacki zawarł w jednym z synowskich listów z roku 1844:
„Albowiem nie o jedzenie chodzi, ale o to, aby kto był zdolny duchem nakarmić i serca przelać ogniem, upoiwszy je z palących kielichów, i stawiać ciągłe święcone pod nieba błękitem… i takim jadłem wiązać ludzi, aby więcej nie rozchodzili się, ale zebrani zostali wiecznie, nie mogąc oderwać się od tego który karmi…”.
Z tej perspektywy wydawać by się mogło, że antyromantyk, dosadny krytyk, Witold Gombrowicz musiał tarzać się w niepospolitym obżarstwie i opilstwie. Nic bardziej mylnego.
Lubił wino i zdarzyło mu się parę razy wyjść chwiejnym krokiem z podrzędnej kawiarni w Buenos Aires, gdzie miał własny stolik i grywał w szachy, zapewne także na pieniądze. Alkohol jednak przeszkadzał w grze, więc raczej nie nadużywał wina, a za wódką nie przepadał.
Jedna z autorek kulinarnych uznała Gombrowicza za zaprzysiężonego herbaciarza, którym wcale nie był. Herbaciarzem lekceważąco przezwała go służba dworska w majątku rodziców, gdzie dorastał. Były to raczej utyskiwania panien podkuchennych, niezadowolonych z ustawicznego parzenia mocnej herbaty dla panicza.
Niewiele osób wie, że w Argentynie Gombrowicz wciąż żył na skraju ubóstwa. Od śmierci głodowej ratowały go stypy pogrzebowe, na które wkradał się wraz z tłumem żałobników. W swych dziennikach nazywał to „arystokratycznym jedzeniem trupa”. Od czasu do czasu, w przypływie gotówki, urozmaicał swą dietę i w dni parzyste jadał jajko na miękko, a w nieparzyste na twardo, poza tym nic więcej.
Wdowa po pisarzu, towarzyszka jego ostatnich lat życia, Rita Gombrowicz, tak charakteryzuje męża:
Mówił, że jedzenie to jedna z rzadkich przyjemności w życiu człowieka chorego. Nie cierpiał koneserów i wybrednych smakoszy. Jadł spokojnie, nie kaprysząc ani w domu, ani w restauracji. Ale interesował się daniami, i choć tego nie okazywał, czuło się, że jest łakomy, a nawet ma pewną obsesję na punkcie jedzenia. W jedzeniu przejawiała się najbardziej jego tęsknota za Polską i dzieciństwem. Nauczył mnie paru polskich potraw. Przez Paczkowskich dostawał torebki z barszczem z Polski”.
Gombrowicz lubił proste smaki takie jak czerwony barszcz z kulebiakiem, młode ziemniaki ze zsiadłym mlekiem, sznycle w sosie cebulowym.
Przepis na czysty barszcz czerwony
Na barszcz w stylu demaskatora „pup” wszelakich potrzebne będą:
1 pęczek włoszczyzny
3 buraki
2 łyżeczki majeranku
2 liście laurowe
4 kulki ziela angielskiego
sól, pieprz, cukier
1/2 l kwasu buraczanego
1 ząbek czosnku
Włoszczyznę i buraki obrać, pokroić i zalać wodą. Do gotujących się warzyw dodać sól, majeranek, ziele angielskie i liście laurowe. Gotować do czasu, aż buraki będą miękkie. Po czym wyjąć je, zetrzeć na tarce o grubych oczkach i ponownie dodać do barszczu. Gotować 20 minut. Pod koniec gotowania dołożyć rozgnieciony ząbek czosnku. Barszcz przecedzić. Wlać kwas buraczany, doprawić solą i cukrem. Po dodaniu kwasu buraczanego nie należy zupy gotować.
Wróćmy teraz do poezji i niepospolitych myśli Gombrowiczowskich:
„Dlaczego nie smakuje mi czysta poezja? Dlaczego? Czyż nie dla tych samych przyczyn, dla których nie smakuje mi cukier w stanie czystym? Cukier nadaje się do osładzania kawy, ale nie do tego, aby go jeść łyżką z talerza jak kaszankę. W poezji czystej, nadmiar poetycznych słów, nadmiar metafor, nadmiar sublimacji, nadmiar, wreszcie, kondensacji i oczyszczenia ze wszelkiego elementu antypoetyckiego, co upodabnia wiersze do chemicznego produktu”.
Nie dajmy się zatem zwieść ludzkiej słabości porządkowania świata, szufladkowania i kategoryzowania. Nie przypisujmy poetom cech wymyślonych. A w kuchni – jak w życiu – ważna jest równowaga. Człowiek, a poeta szczególnie, potrzebuje zarówno kotletów, jak i lekkiego deseru z płatków migdałowych, pracowicie utartych z cukrem.
Wszystkim zatem – bez względu na poglądy – życzę jak najwięcej cukru do osłody prozy życia, a i kaszanki do święta też!
Fragment pochodzi z książki "Dzieje łakomstwa i obżarstwa" Adrianny Stawskiej-Ostaszewskiej
*Przeczytaj też: *
- Jak przechowywać truskawki? Sposób Ewy Wachowicz
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl.
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.