Pierwsza edycja „Idola” w Polsce to był rok 2002. Były u nas cztery edycje programu. Kto został w naszej pamięci do dzisiaj? Zaledwie kilka nazwisk z całej masy wówczas lansowanych, jeszcze w erze sprzed społecznościówek i internetu, dzieciaków…. Zalewski, Dąbrowska, Makowiecki, Uniatowski, Wydra oraz największa wygrana, czyli Monika Brodka. Poza tym cała masa mniej lub bardziej zdolnych, którzy po latach zlewają się w jedną, anonimową masę.
Wtedy telewizja była inna i inne były media. Choć narzekaliśmy na ich poziom, bo robimy to zawsze, wszyscy uczyliśmy się tego, jak nie zwariować w raczkujących czasach reality show i talent show. W tym samym czasie do telewizji wszedł Big Brother. Gwiazdami z okładek zostały osoby, które widowiskowo brały prysznic, jadły zupę, a ich jedyny talent polegał na tym, że nie miały żadnych zahamowań. Dzisiaj już wiadomo, jak bardzo przełomowe były to lata i jak straszliwie odcisnęły się na mediach oraz jak bardzo, nie zawsze w pozytywny sposób, wpłynęły na rynek muzyczny, rynek gwiazd w ogóle oraz sposób ich lansowania. Przypominam - to były czasy sprzed Pudelka, fejsbunia, Instagrama i Snapchata. Tak, kiedyś nie było selfie :)
Okazało się, że ni mniej ni więcej, ale konkurs knajpianego karaoke, bo takie są zasady „Idola”, polegający na bezbłędnym wykonaniu piosenki ma zagwarantować obiecywaną przez reklamę programu karierę. Czy zagwarantował? Dzisiaj wiemy, że nie. Te kilka nazwisk, o których pamiętamy do dzisiaj, na moje oko, z takim talentem i tak by sobie poradziło, bo byli to twórcy, rasowi muzycy, z pasją do śpiewu, a nie tylko chęcią bycia sławnym.
Po latach sami laureaci i uczestnicy programu, opowiadali o tym, jak wyglądały kulisy owych „karier”. Jakim mięsem armatnim były te dzieciaki, którym wciskano, podobno dla ich dobra, idiotyczne ciuchy na grzbiet, piosenki o jajecznicy albo wywiady o życiu. Dowiedzieliśmy się o trudnych kulisach negocjacji z wytwórniami, o naciskach, by nagrywali komercyjne piosenki dla mas, bo nagle okazało się, że w tym wszystkim wcale nie chodzi o promocję talentu, ale o to, by w momencie, kiedy na ekranach telewizorów pojawi się tyłówka ostatniego odcinka, przystąpić do odcinania kuponów. Do zarabiania pieniędzy. Jak najszybciej i jak najwięcej. I że chodzi nie o sztukę czy osobowość, ale o to, by szybko wyprodukować jak największą ilość młodego medialnego mięska.
Właśnie: ilość. Słowo klucz, od którego wychodzi Monika Brodka, nasza największa sensacja muzyczna na skalę międzynarodową, która szczerze mówiła o tym,* jak trudno było jej wywalczyć sobie niezależność artystyczną po „Idolu”.* Sama pamiętam, jak narzekano na nią po „Idolu”, że jest „niesterowalna”, „niegrzeczna” i nie zdaje sobie sprawy, głupia i nadęta smarkula, jaki zaszczyt ją spotkał…Dzisiaj ta smarkula wyrosła, robi międzynarodową karierę i zachwyca kreatywnością i odwagą. Daje sobie dobrze radę, podobnie jak kilku jej kolegów z programu. Czy jeśli wyprodukujemy kolejne gwiazdy z talent show, ubierzemy w fajne ciuchy, damy modne buty, to robimy z nich idoli na dłużej niż jeden sezon?
Zobaczmy, co dzieje się z innymi wygranymi pozostałych programów w stylu talent shows. Kogo pamiętamy, bez nerwowego szukania w Google? Jest Michał Szpak. Jemu może program pomógł, na pewno nie zaszkodził, choć on już uczył się na błędach starszych kolegów. Oczywiście Dawid Podsiadło, który do programu przyszedł jako ukształtowany artysta i zrobił to, co mu w duszy grało, nie patrząc na rady dobry wujków z branży. Jest Enej i Lemon. Tutaj mieliśmy zespoły, które cynicznie wykorzystały siłę telewizji do tego, by pokazać swój repertuar. Jest Kamil Bednarek, który wykorzystał cały star system w wersji mazowieckiej, robiąc to, na co miał ochotę, promując zespół i spijając śmietankę sukcesu.
A poza tym? Poza tym, że nakręcano spiralę oglądalności, cytowalności i komentarzy? Poza tym, że zarabiano na tych ludziach góry pieniędzy i wyprodukowano całą armię ludzi zwabionych wizją sukcesu i sławy, o których zapomniano po skończeniu programu i którzy teraz błąkają się po bankietach i kronikach towarzyskich, z rzadka dając zarobić plotkarskim mediom i marząc o zaproszeniu na otwarcie butiku, gdzie dostaną taniego szampana i gift bag z zawieszką za 20 złotych?
Bądźmy szczerzy, programy te wyprodukowały całą masę zdeterminowanych na sukces ludzi, którym namieszano w głowach, dano iluzję bycia zdolnym, potrzebnym i wybranym. Uczestnicy "Idola" mówią po latach, że owszem, w trakcie programu, ze sztabem stylistów, fryzjerów i pań od pudru, zamroczeni alkoholem albo innymi dopalaczami, czuli się jak gwiazdy. Problem w tym, że program się skończył, trzeba było oddać pożyczone ciuchy, wrócić do domu, a producent, który obiecywał złote góry, nie odbierał już telefonów. I zaczynał się dramat.
Okazywało się, co opowiadali mi ludzie pracujący przy takich programach, że zdecydowana większość uczestników talent show, nie miała nic poza głosem. Żadnej wizji siebie, powalającej osobowości czy wzorców, poza dramatyczną chęcią bycia sławnym i bogatym. Oni myśleli, że zagwarantuje im to program… Zauważcie, ile osób w ostatnich latach z różnych talent shows, szukało swej szansy we wszelkich możliwych programach, od gotowania, przez reality show o imprezach, po śpiewanie. Tu nie chodzi talent, o predyspozycje, ale jedynie o chęć zabłyśnięcia. Gdziekolwiek.
Mediom potrzebne są nieustannie nowe twarze, nowe medialne mięso i nikogo już nie interesuje, jakim to się odbędzie kosztem. To są żywi ludzie, nie produkty, a media dzisiaj traktują ludzi jak produkty w sklepie. Po użyciu zgnieść opakowanie i wyrzucić do śmieci. Tak to wygląda… Rozumiem chęć zarabiania pieniędzy przez media, które czują na plecach oddech internetu i medialnej konkurencji. Nie miejmy jednak żadnych złudzeń - tego typu programy to dzisiaj jedynie fabryka kolejnych ofiar szołbiznesu, bywalców ścianek, bankietów, Pudelka i sprzedawców wszelkich masowych dóbr z Instagrama. W czasach, kiedy gwiazdą globalną zostaje ładny, obrotny i zdolny chłopak znany z internetu, taki Justin Bieber czy u nas Dawid Kwiatkowski, robienie ludziom wody z mózgu przez danie iluzji, że udział w programie telewizyjnym będzie przepustką do sławy, jest nieprzyzwoite.
Pewne jest jedno - masa ludzi zwabionych iluzją sławy poszła na castingi do „Idola”. Kroniki towarzyskie będą miały do obrobienia nowe twarze ludzi, którym ktoś wmówił, że są super, że świat jest u ich stóp, a walizka szmalu i nagroda Grammy to kwestia czasu, bo za kasę można powiedzieć wszystko. A tymczasem internet pełen jest zdolnych ludzi, którzy po prostu kochają muzykę. Tak, w USA już robią taki program, który wyłoni gwiazdę na bazie klipów tylko internetu. Tak, Brodka ma rację, czas „Idola” w jego odgrzewanej po latach wersji się skończył. A kto jak kto, ale Brodka, wie co mówi. Bo Brodka kocha muzykę, a sława jest w jej wypadku przy okazji…
Karolina Korwin Piotrowska specjalnie dla o2
Widziałeś lub słyszałeś coś ciekawego? Poinformuj nas, nakręć film, zrób zdjęcie i wyślij na redakcjao2@grupawp.pl.
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.