Lokalna prasa poinformowała, że mężczyzna zdecydował się na taki krok, bo obawiał się, że może być zakażony koronawirusem. Wszystko zaczęło się 25 marca. Jak informuje portal The Straits Times, 34-latek wrócił wówczas z Japonii. Na lotnisku poddano go obowiązkowym badaniom.
Powiedziano mi, że z moim zdrowiem jest wszystko w porządku i nie wykazuję żadnych objawów koronawirusa. Mimo to zostałem poproszony o udanie się do szpitala w celu przeprowadzenia dodatkowych badań - przyznał Alixson Mangundok.
Mężczyzna pojechał więc do szpitala. Lekarze dokonali koniecznych badań i przekazali mu, że w oczekiwaniu na wyniki nie musi zostawać w państwowym izolatorium, zalecając, by odciął się od wszystkich we własnym domu.
Zobacz także: Koronawirus w Polsce. Aleksander Mazan z WP wyzdrowiał z COVID-19. "Uderzyła mnie reakcja pielęgniarza”
Mangundok nie miał więc 100-procentowej pewności, że nie jest zakażony. Wobec tego zjadł lunch, kupił dwie butelki wody i ruszył w 120-kilometrową podróż na piechotę. Nie chciał jechać transportem zbiorowym, by przypadkiem kogoś nie zarazić.
Jestem przyzwyczajony do wędrówek przez wiele dni. Jest to spowodowane tym, że biorę udział w polowaniach i hodowli - zaznaczył podczas rozmowy z The Straits Times.
Niesamowite wydarzenie w trakcie wędrówki
Krótko po rozpoczęciu wędrówki do Malezyjczyka przyczepił się pies, który za nic nie chciał go opuścić. Wobec tego mężczyzna umożliwił mu wspólne przemierzanie następnych kilometrów.
Myślałem, że zostawi mnie w połowie drogi, ale on był ze mną przez całą trasę. W związku z tym postanowiłem adoptować Hachiko - przyznał Mangundok.
Mężczyzna i pies odpoczywali na przystankach autobusowych. Mijali wiele przeszkód i poznawali nowych przyjaciół. Musieli znosić deszcze, ale i upały. Chodzili po płaskich, jak i również górzystych terenach.
Na każdych punktach kontrolnych zatrzymywała mnie policja. Gdy mówiłem funkcjonariuszom, dokąd zmierzam, nie mogli w to uwierzyć. Ostatecznie jednak udało mi się ich przekonać, że nie żartuję - zdradził.
Policjanci proponowali 34-latkowi pomoc w uzyskaniu transportu, ale on twardo odmawiał. Mężczyzna był przekonany, że razem z psem dotrą do celu. Z powodu zmęczenia nie miał w ogóle apetytu. Kupował tylko wodę i sardynki dla psa.
Bliscy martwili się o Mangundoka. Mężczyźnie szybko rozładował się bowiem telefon. Ostatecznie około 50 kilometrów przed finiszem napotkał brata, który podstawił mu samochód.
Gdy dotarłem do mojej miejscowości, nie było mowy o tym, bym spotkał się z rodzicami. Poszedłem prosto do chaty na farmie. To najbezpieczniejsza opcja dla wszystkich - podsumował 34-latek.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl.
Zapisz się na nasz specjalny newsletter o koronawirusie.
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.