Od minionego czwartku mamy obowiązek zakrywać nos i usta, gdy wychodzimy z domu. Wyjątek możemy zrobić w lesie, ale już w parku na przykład maseczka jest już obowiązkowa. Nie wszyscy jednak stosują się do zaleceń, a za to grozi kara.
Przekonał się o tym Jacek Wartl. Szef sanepidu z Legnicy siedział w parku bez maseczki, gdy podeszli do niego strażnicy miejscy. Chcieli go ukarać mandatem, bo to był drugi raz, gdy przyłapali go w takiej sytuacji. Za pierwszym skończyło się pouczeniem.
Koronawirus w Polsce. Szef sanepidu nie przyjął mandatu
Dyrektor Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej w Legnicy jednak nie przyjął mandatu, o czym informuje "Gazeta Wyborcza". Uważa bowiem, że w takich przypadkach kary są niezgodne z prawem.
- Strażnicy nie muszą od razu nakładać mandatu. Mogli zastosować inny środek: pouczenie czy upomnienie. Wyjaśniłem strażnikowi miejskiemu, że to jest rygor stanu wyjątkowego, a takiego stanu nie mamy. Dlatego odmówiłem przyjęcia mandatu i będę o tym rozmawiał w sądzie - komentuje Wartl.
Dodaje, że wówczas park był zamknięty i jechał rowerem do pracy. Zatrzymał się na ławce, bo zadzwonił telefon w sprawach służbowych. Po zakończeniu rozmowy chciał od razu odjechać, ale strażnicy zdążyli go zatrzymać.
- Maseczki są potrzebne na pewno w sklepach, komunikacji miejskiej, urzędach natomiast na wolnej przestrzeni, jeżeli ktoś idzie sam, to moim zdaniem maseczka nie jest mu potrzebna, bo wtedy nie musi chronić ani siebie, ani nikogo innego - dodaje.
Sprawie z pewnością będzie się przyglądać wielu Polaków. Wartl będzie odpowiadać przed sądem, a w dodatku ukarać go może Główny Inspektorat Sanitarny. Kary finansowe za złamanie obostrzeń wynoszą od 5 do 30 tys. zł.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl.
Zapisz się na nasz specjalny newsletter o koronawirusie.
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.