Czy film w reżyserii Gavina Fitzgeralda to tylko opowieść o sportowym fenomenie, która może zainteresować tylko i wyłącznie fanów MMA? Zdecydowanie nie. Bo to również autentyczna historia o realizacji "amerykańskiego snu" (a właściwie irlandzko-amerykańskiego), megamotywujący obraz o tym, że naprawdę niemożliwe nie istnieje. Jeśli tylko naprawdę się chce i poświęci się temu całe życie.
Tak właśnie było w przypadku Conora McGregora, który wyśnił sobie, że któregoś dnia pojedynki w starych halach gimnastycznych zamieni na największe areny sportowe świata. Z największymi możliwymi gażami.
Mało kto by się pewnie spodziewał, że ten grzeczny chłopiec, jedynak, sam o sobie mówiący "szympansik" stanie się w przyszłości jednym z największych ringowych zabijaków. Pewnie niejeden pukał się w głowę, gdy już jako dorosły mężczyzna rzucił pracę, wraz z dziewczyną wrócił pod skrzydła rodziców, byle tylko realizować swoją pasję: poświęcić się treningom MMA.
- Wczoraj byłem klientem opieki społecznej, a dziś mówię walcie się - wykrzykiwał po pierwszej swojej walce dla największej na świecie organizacji UFC.
Dostał za nią 60 tysięcy dolarów. Był pewnie wtedy jedną z dwóch osób na świecie (wraz ze swoją partnerką, towarzyszącą mu od samego początku), która postawiłaby cały majątek na to, że kilka lat później za udział w tzw. "money fight", czyli bokserskiej walce z niepokonanym Floydem Mayweatherem Jr. (mimo porażki) zgarnie kilkadziesiąt... milionów dolarów.
Co ciekawe, sam McGregor nie ukrywa, że to właśnie pieniądze są dla niego główną motywacją. Nie sława, nie sportowe rekordy, a pieniądze właśnie. Dlatego dokument na Netflixie "Conor McGregor. Zły chłopiec" to tak ciekawe dzieło odkłamujące etos sportowca poświęcającego się dla nieśmiertelnej sławy i kibiców.
Czytaj też:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.