Załoga świętowała jeszcze na pomoście udaną ucieczkę (…), [gdy] kapitan Grudziński wydał rozkaz zanurzenia. Głębokość zatoki sięgała już w tym miejscu 20 metrów i płynąc pod wodą mogli szukać większej głębi, na której zamierzali przeczekać spodziewany pościg.
To dopiero początek
Całą noc i następny dzień przeleżeli na dnie. Ucieczka pod wodą nie miała sensu. Na pełnych zbiornikach „Orzeł” mógł pokonać na powierzchni aż 7 tysięcy mil morskich płynąc na dieslach, ale pod wodą, przy dwa razy mniejszej prędkości, mógł pokonać na silnikach elektrycznych zaledwie 100 mil morskich.
Tymczasem baterie okrętu były rozładowane w 80 procentach i aby je powtórnie naładować należało wynurzyć się na powierzchnię. To mogło nastąpić jednak dopiero następnej nocy. Mieli więc cały dzień by przeanalizować sytuację. Gdzieś w oddali słychać było wybuchy bomb głębinowych – Estończycy wysłali na poszukiwania „Orła” okręty i samoloty, ale najwyraźniej nie zamierzali tropić go zbyt intensywnie.
Zobacz także: Przeczesywali dno. Anomalia okazała się być militarną sensacją
Fakt, że ostrzelanie w porcie i na wodach Zatoki Tallińskiej było raczej symboliczne, a pilnujący ich „Sulev” nie otrzymał rozkazu otwarcia ognia chociaż miał ich „na muszce”, dawał do myślenia. Czy zadziałały tu więzi estońsko-polskiej sympatii? Czy może Estończycy 17 września zrozumieli, co może spotkać również ich kraj i mimo niemieckich oraz niewątpliwie sowieckich nacisków nie zrobili wszystkiego, by uniemożliwić ucieczkę?
Czytaj także: Bezczelna polska hrabina była jedną najlepszych agentek wywiadu podczas II wojny światowej
Póki co, nie znali odpowiedzi na te pytania, tymczasem w mesie oficerskiej trwały gorączkowe narady. Gdy minęła pierwsza euforia trzeba było odpowiedzieć na pytanie „co dalej?”. Estończykom łatwo się było wymknąć, ale teraz czekał ich rejs po Bałtyku opanowanym przez wrogą niemiecką i sowiecką flotę, która z pewnością przyłączy się do polowania na „Orła”.
Sowieci przecież doskonale wiedzieli, że ten okręt, podobnie jak bliźniaczy „Sęp”, zostały zbudowane właśnie przeciwko ich pancernikom klasy „Gangut”, by uniemożliwić im spodziewane w razie wojny przejście z Kronsztadu do Zatoki Gdańskiej. Po 17 września Sowieci musieli liczyć się z odwetem, tym bardziej, że „Orzeł” znajdował się na wodach Zatoki Fińskiej.
Kierunek zachód
Kapitan Grudziński był jednak zdecydowany płynąć na zachód, by włączyć się do walki przeciwko niemieckim statkom i okrętom.
– Musimy zrehabilitować się za haniebną ucieczkę „Kłocza” z pola walki i poszukać celów dla naszych ocalałych torped. Będziemy to robić, dopóki starczy nam paliwa, prowiantu i wody do picia. Potem, zgodnie z rozkazami dowództwa, popłyniemy do Anglii – oznajmił kapitan. Porucznik Piasecki poparł jego pomysł.
– Ale jak, kapitanie? – zapytał jeden z oficerów. – Przecież do Anglii jest półtora tysiąca mil, a my nie mamy żadnych map!
– Dziś wieczorem wynurzymy się, aby naładować akumulatory i wtedy wyślemy depeszę na Hel. Może oni coś nam podpowiedzą – odpowiedział kapitan.
Dowództwo na Helu potwierdziło odebranie depeszy. To była dobra wiadomość – polski cypel wciąż trwał i odpierał niemieckie ataki. Nie odpowiedziano im jednak, gdzie mogą dostać mapy, być może z obawy, by nie wpadli na Niemców. Bosman Kotecki dalej wysyłał alfabetem Morse’a sygnały z pytaniami o mapy.
Odpowiedział jakiś okręt, który przedstawił się jako polska łódź podwodna, ale nie podał swojej nazwy. Grudziński i Piasecki zgodnie stwierdzili, że sprawa śmierdzi na kilometr niemiecką prowokacją i postanowili nie skorzystać z oferty.
Fałszywe skarżenia
Po naładowaniu baterii, przez cały wtorek 19 września „Orzeł” szedł powoli w zanurzeniu w kierunku Wysp Alandzkich, by minąć je z prawej burty. To był dobry punkt orientacyjny przed wpłynięciem na otwarte wody Bałtyku. Z powodu braku map musieli jednak co pewien czas wynurzać się na głębokość peryskopową, by sprawdzić, gdzie dokładnie są.
Czytaj także: Operacja berlińska, czyli jak Stalin wyrolował Eisenhowera, a Żukow z Koniewem zaorali Niemców w 14 dni
W końcu trafili na wysepkę, którą nawigator, ppor. Piechrzlewski, uznał za fińską Utö. To była dobra wiadomość, gdyż jakieś 200 kilometrów na południowy zachód od niej leżała dobrze znana im Gotlandia.
– Słuchajcie, BBC trąbi już o tym, że uciekliśmy z Tallina i zamordowaliśmy dwóch estońskich strażników. Niemcy odgrażają się, że nas znajdą i zatopią. Twierdzą, że wykorzystaliśmy gościnnych Estończyków i nazywają nas piratami! – wzburzony bosman Kotecki wpadł do mesy.
– A to skurwysyny! – wyrwało się któremuś z oficerów. – Trzeba natychmiast się wynurzyć i nadać w eter informację prostującą to ohydne pomówienie!
– Może dajmy Estończyków do radiostacji, niech sami potwierdzą, że żyją – dodał inny.
Niech gadają
Początkowo wszyscy przyklasnęli pomysłowi. Mat Kirikmaa i marynarz Mahlstein zostali już dawno rozwiązani i nakarmieni, a załoga „Orła” traktowała ich niemal jak kolegów. Estończycy nie byli nawet zbyt chętni do powrotu, gdyż obawiali się, że w Tallinie czeka ich wojskowy sąd.
Ostatecznie jednak kapitan Grudziński uznał, że nadanie komunikatu otwartym tekstem mogłoby zdradzić pozycję okrętu. Postanowiono więc złapać tallińską rozgłośnię i posadzić przy radiostacji nieźle mówiącego po niemiecku Rolanda, aby przetłumaczył, co o ucieczce „Orła” mówią sami Estończycy.
– Niezłe piekło żeście zrobili – powiedział mat Kirikmaa po wysłuchaniu wiadomości. – Do dymisji poszło całe kierownictwo sił morskich z kapitanem Linnuste na czele. Mówią też, że spowodowaliście straty w porcie i będą was szukać.
Mokrski na ratunek
Ostatecznie kapitan Grudziński uznał, że na prostowanie propagandowych kłamstw przyjdzie jeszcze czas. Teraz najpilniejszą sprawą było zdobycie map.
– Wezmę największych osiłków, zorganizuję zespół abordażowy i zaatakujemy pierwszy napotkany statek – zaproponował porucznik Piasecki. Kapitan wyraził zgodę, zanim jednak cokolwiek wypatrzyli, do centrali wpadł podniecony podporucznik Mokrski.
– Bóg nad nami czuwa! – wołał machając jakąś książką. – Zobaczcie, co przegapili Estończycy! To spis latarń sygnałowych!
Wszyscy aż podskoczyli z wrażenia. Najbardziej aktualne wydanie niemieckiego „Verzeichniss der Leuchtfeuer und Signalstellen” zawierało bowiem dokładne współrzędne geograficzne każdej latarni na wybrzeżu, a także sygnalizacyjnych pław.
Na ich podstawie tak doświadczony nawigator jak podporucznik Mokrski mógł naszkicować linię brzegową i wyspy na Bałtyku aż po cieśniny duńskie. Wkrótce kapitan Grudziński otrzymał odręcznie narysowaną mapę w skali 1:500.000 z zaznaczoną Gotlandią, Olandią, Bornholmem, wybrzeżem niemieckiej Meklemburgii oraz duńskimi wysepkami przy cieśninach. Była dokładna, brakowało jednak zaznaczonych głębokości, dlatego cały czas musieli uważać, by nie wpaść na jakieś skały lub mielizny.
Teraz można się już było zająć wyokrętowaniem Estończyków. Postanowiono wysadzić ich w zatoce niedaleko miasta Katthammarsvik na wschodnim wybrzeżu Gotlandii, przy dobrze widocznym z daleka cyplu Ostergarn. W nocy z 20 na 21 września „Orzeł” podszedł na niewielką odległość do brzegu.
Czas zapolować
Przygotowano wiosłową łódź, do której marynarze zapakowali konserwy, suchary i kilka butli spirytusu. (…) Gdy upewniono się, że szczęśliwie dobili do brzegu (…) wzięli kurs na południe, opłynęli Gotlandię i znaleźli się w przesmyku między nią a sąsiednią Olandią. To mogło być dobre miejsce do polowania na niemieckie statki, jednak przez kilka dni nic się nie działo.
Czytaj także: Jedyny niemiecki jeniec, który zdołał zbiec z niewoli w Ameryce Północnej do III Rzeszy
Kiedy w końcu wypatrzyli jakąś jednostkę pod banderą ze swastyką, płynącą w stronę Łotwy, „Orzeł” osiadł na mieliźnie. Byli zanurzeniu i aby nie tracić dobrej pozycji do ataku torpedowego kapitan Grudziński postanowił „przeorać” piach kadłubem okrętu, ale w efekcie górna część kiosku znalazła się nad powierzchnią morza. Stracili atut zaskoczenia, ale rezygnować nie zamierzali.
– Dać sygnał flagowy do zatrzymania się! – zdecydował kapitan. Niemiecka jednostka stanęła, jednak bosman Kotecki szybko wyłapał w radiostacji nadawane przez nią sygnały.
– Nadają coś szyfrem, chyba wzywają pomoc! – zaalarmował kapitana. Nie minęło kilkanaście minut, jak załoga zauważyła zbliżający się od południa niemiecki wodnopłatowiec typu Heinkel He-115 B-1, podstawowy samolot morski Luftwaffe.
Myśliwy staje się zwierzyną
Miał zasięg ponad 3 tysięcy kilometrów i najwyraźniej patrolował te okolice. Oprócz karabinów maszynowych dwusilnikowa maszyna mogła przenosić torpedy, bomby albo miny. Widząc zbliżający się samolot kapitan Grudziński nakazał dać „całą wstecz”.
Zdążyli w ostatniej chwili – zrzucone bomby trafiły w mieliznę, wyrzucając pióropusze zmieszanego z wodą piachu. Uwolniony „Orzeł” czym prędzej skrył się pod wodą.
– Ciekawe, skąd się tu wziął, w pobliżu Szwecji. Czyżby nas szukali? – spytał porucznik Piasecki.
Odpowiedź przyszła kilka dni później, gdy złapali jakąś niemiecką rozgłośnię. Informowała, że po ucieczce z Tallina „Orzeł” zaatakował dwa sowieckie statki handlowe – „Pioniera” i „Metalista”. Ten drugi miał pójść na dno razem z kilkoma członkami załogi.
– Ktoś najwyraźniej poluje na nasze konto, ale kto – Niemcy?
Po co im wojna z Rosją, jeśli właśnie wspólnie najechali Polskę? – pytał jeden z oficerów.
– Może sami Sowieci zatopili te statki? – odpowiedział ktoś.
– Niemożliwe, dlaczego mieliby to zrobić?
– Nie znasz ich. Pewne potrzebują pretekstu, żeby postawić Estończyków pod ścianą. Mogą ich teraz oskarżyć o specjalne wypuszczenie „Orła” żeby zaatakował ich statki. A to wystarczający powód do wojny. Myślisz, że Stalin skończy na Polsce?
Jesteśmy ostatnimi?
Jakkolwiek było, informacja o tym, że polski okręt podwodny operuje gdzieś na Bałtyku, najwyraźniej zmusiła Niemców do ostrożności. Akwen, na którym operowali był zupełnie pusty, za to często pojawiały się wodnosamoloty Luftwaffe. Po dwóch tygodniach nieudanych poszukiwań statków do zaatakowania i ukrywania się przez Heinklami trzeba było podjąć decyzję, co dalej.
Na okręcie kończyło się paliwo i słodka woda, a z powodu coraz gorszych warunków higienicznych, ciasnoty i przemęczenia załoga zaczynała chorować. Co najgorsze jednak, od końca września nie odbierali już zupełnie polskiego radia. Czy oznaczało to, że wojna z Niemcami i Sowietami skończyła się całkowitą klęską?
Jeśli tak, to nie mieli już dokąd wracać. Kierunek mógł być tylko jeden. 7 października, dwadzieścia dni po ucieczce z Tallina, kapitan Grudziński zwołał zebranie załogi.
– Panowie, jesteśmy już prawdopodobnie ostatnimi walczącymi polskimi żołnierzami. Nie wiemy, co się stało z pozostałymi okrętami naszego dywizjonu. Do wykonania pozostaje nam ostatni rozkaz – przedostać się do Anglii i tam rozpocząć walkę na nowo – poinformował.
U brzegów Danii
W stronę duńskich cieśnin ruszyli następnego dnia wieczorem. Podporucznik Mokrski przygotował już dokładną mapę z zaznaczonymi latarniami i pławami świetlnymi, które miały wskazywać im drogę. „Orzeł” minął Bornholm zostawiając wyspę z lewej strony i około godziny 21 zobaczyli po prawej światła Ystad. 20 mil morskich dalej znajdowała się pierwsza z oczekiwanych latarni – Smygehuk.
Byli na dobrym kursie, jednak chwilę potem zauważyli światła patrolujących akwen okrętów. Kapitan nakazał zanurzenie. Na dnie przeleżeli do rana.
9 października wynurzyli się, by naładować baterie i przewentylować okręt. Potem podeszli około 10 mil morskich w stronę Trelleborga, gdzie znów ukryli się na dnie aż do zmroku. Gdy się ściemniło, „Orzeł” wyszedł na powierzchnię i mijając ostro wcinający się w morze przylądek Falsterbro, skierował się w stronę duńskiej latarni Drogden.
Za nią było wąskie przejście zachodnie między wyspą Ost Amager a wysepką Saltholm, skąd mogli kierować się w stronę cieśniny leżącej między duńskim Helsingorem a szwedzkim Helsingborgiem i dalej na północ, w stronę Skagerraku, za którym zaczynało się już Morze Północne. Mieli płynąć blisko gęsto zabudowanych terenów, w tym samej Kopenhagi, jednak była to głębsza i pozbawiona mielizn droga. Przynajmniej tak się wydawało.
Bliskie spotkanie ze skałami
Wynurzony „Orzeł” płynął powoli, gdy nagle w dziób okrętu uderzył snop światła. Już wcześniej z daleka rozpoznali sylwetki patrolujących cieśniny szwedzkich i niemieckich okrętów. Sami byli niewidoczni – długa, niska sylwetka łodzi podwodnej nie odcinała się tak wyraźnie na tle nieba.
Kto na nich świecił? Po chwili jasna smuga cofnęła się – nie zostali wykryci. I wtedy nastąpiło potwornie silne uderzenie. Czegoś takiego dotąd nie przeżyli; kto nie trzymał się akurat jakiejś poręczy, padł z nóg jak ścięty. Na pokładzie okrętu na kilkanaście sekund zgasły wszystkie światła.
– Kapitanie, wpakowaliśmy się na skałę! – zameldował podporucznik Mokrski.
– Wszyscy na pokład! Zostają tylko mechanicy! Pobrać kamizelki ratunkowe – rozkazał Grudziński. Załoga była przygotowana do ewakuacji, jednak kapitan nie odpuszczał.
– Opróżnić balasty! Opróżnić balasty! Cała naprzód! Cała naprzód! – krzyczał nie zważając, że głos niósł się po wodzie na kilometry. Po chwili jednak i tak został zagłuszony przez ryk pracujących z pełną mocą 4740 koni mechanicznych diesli. Zgrzytając stępką po skale, „Orzeł” w kilku zrywach wydostał się z pułapki.
Około północy minęli po lewej Kopenhagę, doszli do wysepki Ven i tam położyli się na dnie. Po dwudziestu godzinach znów wyszli na powierzchnię i 10 października około godziny 21 weszli w wąską cieśninę Oeretvisten między rzęsiście oświetlonymi Helsingorem a Helsingborgiem. Tu było już tak wąsko, że o żadnych manewrach mowy być nie mogło.
Bo woda była za słona
Obawiając się powtórki przygody z poprzedniej nocy dowódca znów nakazał załodze wyjść na pokład, zostawiając w środku jedynie mechaników. Tym razem jednak udało się przejść bez problemu. Do świtu 11 października „Orzeł” pokonał 110 mil morskich, wychodząc w końcu na otwarte wody Skagerraku. Gdy jednak po wschodzie słońca kapitan nakazał ponowne zanurzenie, okręt ani myślał zejść pod wodę.
– Co się dzieje? Przecież napełniliśmy zbiorniki balastowe do końca! – zastanawiał się porucznik Piasecki.
– Andrzej, przypomnij sobie. Jesteśmy już na Morzu Północnym, które jest o wiele bardziej zasolone niż Bałtyk, dlatego woda wypiera nas mocniej. Aby się tu zanurzyć, „Orzeł” musiałby mieć o wiele większe zbiorniki balastowe. Nic na to nie poradzimy – podpowiedział mu kolega ze szkoły morskiej, podporucznik Florian Roszak.
Nie było wyjścia, musieli iść na powierzchni. Przez cały dzień przecinali Skagerrak kierując się na północny zachód, widoczni jak na dłoni, jednak w razie spotkania z nieprzyjacielskim okrętem życia łatwo sprzedawać nie zamierzali. Mieli jeszcze spory zapas torped z Tallina, szukali więc okazji, by wpakować je w jakąś niemiecką jednostkę.
Sprawa życia i śmierci
Nikogo jednak nie spotkali, za to pod koniec dnia weszli na pole minowe, najprawdopodobniej położone przez Brytyjczyków. Wydostali się z pułapki z najwyższym trudem, ale dla kapitana był to sygnał alarmowy. Musieli powiadomić Anglików gdzie są, w przeciwnym wypadku groziło im zatopienie przez sojusznicze jednostki lub wejście na kolejne pole minowe.
Tymczasem pod pokładem od kilkunastu godzin bosman Kotecki naprawiał radiostację, która przestała działać po wejściu na skały. Wtedy nie była im potrzebna, jednak teraz nawiązanie łączności było sprawą życia i śmierci.
– Nic z tego szefie, trup! – informował bosman, nie ustając jednak w wysiłkach, by przywrócić sprzęt do życia.
Po dwóch dniach żeglugi na zachód zobaczyli brzeg Szkocji. Byli w pobliży wyznaczonego przez dowództwo miejsca kontaktu z Brytyjczykami – Firth of Forth. 14 października o świcie bosmanowi Koteckiemu udało się w końcu uruchomić radiostację.
Wreszcie w przyjacielskim porcie
Informację o swoim położeniu musieli nadać otwartym tekstem, w czasie rewizji w Tallinie z pokładu zabrano bowiem książki szyfrów.
„Przypuszczalna pozycja 06.30 na wyznaczonym miejscu dla Polskiej Marynarki Wojennej. Proszę o pozwolenie na wejście i o pilota, bo nie mam map. Orzeł” – nadawał porucznik Piasecki.
Na pokładzie nastąpiły chwile nerwowego oczekiwania – komunikat mogli przecież odebrać również Niemcy. Po kilku godzinach, około godziny 11, zauważyli płynącą w ich stronę sylwetkę niszczyciela. Dawał im znaki, by potwierdzili swoją tożsamość.
Gdy to zrobili, okręt przestawił się jako HMS „Valorous”. Była to zbudowana jeszcze w czasie I wojny światowej leciwa jednostka, którą Brytyjczycy najwyraźniej zmobilizowali ponownie na czas wojny.
„Follow me” – padł sygnał. Ruszyli za nim za zachód, w stronę portu w Rosyth. Trwająca niemal cztery tygodnie ucieczka „Orła” z portu w Tallinie dobiegała końca.
Tekst stanowi fragment książki Andrzeja Fedorowicza Słynne ucieczki Polaków 2. Tytuł, lead i śródtytuły pochodzą od redakcji portalu WielkaHistoria.pl
Andrzej Fedorowicz – dziennikarz-freelancer. Pasjonat historii techniki, wyjątkowych biografii i podróży. Publikował w czasopismach takich jak m.in. „Super Express”, „Focus”, „Polityka”, „Newsweek Historia”, „Uważam Rze Historia”, „Wsieci Historii”. Autor m.in. książek Podróżnicy. Wielkie wyprawy Polaków, Buntowniczki. Niezwykłe Polki, które robiły, co chciały oraz Druga Rzeczpospolita w 100 przedmiotach.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl.
Zapisz się na nasz specjalny newsletter o koronawirusie.
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.