W 1972 roku rozgłośnia Polskiego Radia we Wrocławiu wyemitowała reportaż "Kryptonim Złoto" przygotowany przez Dionizego Sidorskiego i Adama Wielowieyskiego. Jego głównym bohaterem był obywatel polski pochodzenia niemieckiego Herbert Klose. Był on jedynym znanym źródłem wiadomości na temat planowanego przez Niemców w pierwszym półroczu 1945 roku wywiezienia ładunku złota z Wrocławia poza miasto. Mało kto stawiał wtedy logicznie nasuwające się pytania, czy pod sam koniec wyniszczającej i kosztownej wojny Niemcy mieli jeszcze jakiekolwiek znaczące zapasy złota, czy też zostało ono wcześniej zużyte do transakcji handlowych.
Naturalnie reportaż z Herbertem Klosem został przygotowany w uzgodnieniu ze Służbą Bezpieczeństwa. Bezpieka liczyła, że po jego wyemitowaniu ujawnią się informatorzy, którzy zechcą przekazać kolejne wiadomości na temat tego, gdzie i kiedy zakopano ładunek złota. Liczono też zapewne, że przy takiej okazji zgłoszą się obywatele, którzy wiedzą cokolwiek o innego rodzaju skarbach, skrytkach czy kosztownościach ukrytych przez Niemców gdziekolwiek.
Zostawmy na boku sprawę śląskiego złota i Herberta Klosego, a skupmy się na wątku pobocznym. Pokłosiem reportażu wrocławskich radiowców był między innymi anonimowy kontakt telefoniczny ze strony mieszkańca jednej ze wsi koło Sycowa, czyli miasta położonego w pobliżu linii kolejowej z Oleśnicy do Kępna. Człowiek ten zadzwonił do redaktora Dionizego Sidorskiego, przekazując szereg informacji. O sprawie wiemy dzięki pismu, jakie 2 lutego 1973 roku skierowane zostało do Naczelnika Wydziału II Służby Bezpieczeństwa KWMO we Wrocławiu. Podpisał je I zastępca Komendanta Powiatowego MO d.s. Służby Bezpieczeństwa w Sycowie kpt. Eugeniusz Król, a opracował por. Władysław Kowalski. Dokument znajduje się od pewnego czasu w zbiorach Instytutu Pamięci Narodowej we Wrocławiu. Niestety w teczce, do której go przydzielono, brak jest informacji co do dalszych losów sprawy.
Na pierwszej stronie pisma wysłanego przez I zastępcę Komendanta Powiatowego MO z Sycowa umieszczony został odręczny dopisek [dokumenty w pisowni oryginalnej – przyp. red]: "Redaktor Sidorski poinformował, że w wyniku opublikowanej audycji w PR Wrocław otrzymali telefon anonimowy, zaś rozmówca prosił o osobiste skontaktowanie się z nim w Stradomiu nr 6 pow. Syców, gdyż ma interesujące informacje do przekazania. W związku z tym telefonicznie zleciłem tow. Kowalskiemu o sprawdzenie osoby […]".
Zanim przejdziemy do treści pisma, zatrzymajmy się na chwilę przy tym dopisku i spróbujmy usytuować w terenie, z jakiej wioski dzwonił informator Sidorskiego. Powiatu sycowskiego już nie ma na mapie Polski, został zlikwidowany w 1975 roku w ramach reformy podziału administracyjnego. Wzmiankowana wieś to Stradomia Wierzchnia, leżąca teraz w powiecie oleśnickim, w gminie Syców.
Wysłane z sycowskiej komendy Milicji Obywatelskiej pismo zaczyna się następująco:
W dniu 1.02.1973 r. przeprowadziłem rozmowę z ob. Kołecki Stanisław, s. Józefa i Anny Kobiela, ur. 2.01.1923 Krzepice pow. Wieluń, rolnik (...) [ze względu na dokładne dane osobowe i adresowe redakcja "Odkrywcy" podjęła decyzję o usunięciu tego fragmentu tekstu]. Pretekstem rozmowy było dotarcie rozmówcy do mego ojca również zam. w Stradomi i poinformowanie go, że chce ze mną rozmawiać. Na moje oświadczenie stwierdził, że już w tej sprawie dzwonił telefonicznie do Polskiego Radia oraz wysłał pismo do konsula radzieckiego, lecz dotychczas nikt do niego się nie zgłosił.
W tym miejscu umieszczony został kolejny dopisek ręczny o treści: "konsulat go prosił do siebie", po którym czytamy:
Następnie podał mi niżej wymienione przykłady, których nie był świadkiem, lecz słyszał od rzekomych świadków, których nazwiska lub opis przytaczam.
- W roku 1947 będąc we wiosce Leliwa pow. Sieradz koło domu Majewskiego w towarzystwie: Majewski Aleksander zam. Góra K/Leliwy, Ślązak Antoni obecnie nie żyje oraz Aleksandrowicz zam. Huta pow. Sieradz lat około 60 był świadkiem następującego opowiadania przez ob. Aleksandrowicza: W roku 1945 wracając wraz ze znajomymi z Wrocławia w kierunku Oleśnicy pieszo po torach w bliżej nie określonym miejscu koło lasu spotkali wagon towarowy na torach. Z ciekawości usiłowali otworzyć drzwi i zobaczyć jaka jest zawartość wagonu. W czasie usiłowania otwarcia drzwi z wagonu tegoż padł strzał więc wraz z towarzyszem podróży schowali się pod wagon. Ponieważ będąc pod wagonem prowadzili rozmowę w języki polskim z wagonu wyszedł żołnierz polski z ranną głową oświadczając, że wieźli złoto z Berlina do Warszawy lecz zostali ostrzelani i pozostali żołnierze zginęli. Aleksandrowicz i jego kompan założyli opatrunek wspomnianemu żołnierzowi i dowiedzieli się od niego, że zostali ostrzelani przez żołnierzy radzieckich. W czasie ich rozmowy w pobliżu wagonu przejeżdżał mężczyzna wozem zaprzężonym w krowy, którego zaangażowali do rozładunku zawartości wagonu tzn. złota, platyny i innych. Całość zawartości oprócz ostatniego wozu złożyli w pobliżu znajdujących się stawów do okopów, które zamaskował żołnierz a ostatni transport z uwagi na załamanie się wozu złożyli koło pojedynczo spalonego budynku do dołu po ziemniakach. Po zamaskowaniu całości wóz i krowy oddali właścicielowi, a sami wraz z żołnierzem udali się do Namysłowa gdzie Aleksandrowicz i jego znajomi poszli w swoją stronę, a żołnierz w swoją".
Tutaj opowieść się kończy, jest jeszcze kolejny dopisek ręczny o treści: "Aleksandrowicz zaraz po wojnie wybudował nowe zabudowania, a ludzie mówili, że przywiózł złoto". Dzięki współczesnej technice, w tym za sprawą łatwo dostępnych w internecie map, można bardzo szybko wskazać opisywane miejsce. Z Wrocławia w stronę Oleśnicy prowadzi tylko jedna linia kolejowa. W obecnej nomenklaturze jest to linia kolejowa nr 143 odgałęziająca się od Magistrali Węglowej w Kaletach koło Tarnowskich Gór i prowadząca przez Lubliniec, Olesno, Kluczbork do stacji Wrocław Mikołajów. Podczas drugiej wojny światowej była to linia dwutorowa niezelektryfikowana. Pomiędzy Wrocławiem a Oleśnicą rzeczywiście linia ta przechodzi przez las, a w jednym miejscu nawet pomiędzy stawami. Są to Staw Borowski, leżący po południowej stronie torów, i Staw Kolejowy po stronie północnej. Są tam jeszcze i dwa inne stawy. Wszystkie one mają późnośredniowieczny rodowód. Miejsce to znajduje się kilkaset metrów na zachód od stacji kolejowej Borowa Oleśnicka, czyli na szlaku w kierunku przystanku kolejowego Długołęka. W tamtym czasie oczywiście obowiązywały inne nazwy: obecna Borowa Oleśnicka to był Bohrau, a od sierpnia 1945 roku przez kolejne dwa lata – Borów Oleśnicki.* Oglądając mapę tamtego miejsca, widzimy, że w pobliże stawów od strony centrum Borowej można dojechać ul. Kasztanową, która dochodzi w pobliże torów kolejowych*. Do tego momentu analiza opowieści wygląda interesująco.
Reszta stoi pod znakiem zapytania. Wczytując się w treść pisma, można zadać pytanie: czy był sens przewozić transport złota z Berlina do Warszawy trasą okrężną przez Wrocław i Oleśnicę? Przecież najprostszy możliwy szlak kolejowy łączący te stolice prowadzi zupełnie gdzie indziej, przez Brandenburgię i Wielkopolskę, czyli przez Słubice i Poznań. A może pociąg nie jechał z Berlina, tylko z innego miejsca? Pamiętajmy, że wymieniony w piśmie z nazwiska pan Aleksandrowicz miał o zdarzeniu mówić w 1945 roku, a więc ponad ćwierć wieku przed tym, jak autor całego zamieszania, czyli Stanisław Kołecki, opowiedział o wszystkim milicjantowi. Kołecki miał prawo w 1973 roku zwyczajnie pozapominać różne szczegóły. Jakoś trudno też sobie wyobrazić czerwonoarmistów, którzy w spalonym Berlinie pozwalają żołnierzom polskim załadować niemieckie złoto, by ci wywieźli je do swojej stolicy, a nie do Moskwy.
Druga rzecz budząca wątpliwość. Kompani wędrujący torowiskiem z Wrocławia do Oleśnicy mieli się natknąć na wagon, a nie na pociąg. Co się stało z lokomotywą, która go ciągnęła? Odjechała tak sobie, zostawiając złoty ładunek na pastwę losu? Wagon miał zostać ostrzelany przez żołnierzy armii radzieckiej.* Czyżby Sowieci później zatrzymali skład, odczepili lokomotywę i, nie sprawdzając zawartości wagonu towarowego, pojechali, ot tak sobie, ze zdobycznym parowozem*?
Spójrzmy też krytycznie na przeładunek złota i platyny z wagonu na wóz ciągnięty przez krowy, czyli mówiąc po polsku – na furmankę. Można się założyć o całe złoto Wrocławia, że była ona wykonana z drewna, czyli miała niewielką wytrzymałość i nie nadawała się do transportowania metali ciężkich. Litr platyny waży ponad 21 kilogramów, a złota –* więcej niż 19 kilogramów. Wyobraźmy sobie dwudziestolitrowy worek z ziemią ogrodową, sprzedawany w sklepach ogrodniczych. Gdyby napełnić go złotem, ważyłby 386 kilogramów. Ile takich worków potrzeba, żeby strzeliły ośki w furmance, a wóz rozsypał się na części? *Z opowieści można wywnioskować, że furmanką zrobiono kilka rundek od wagonu do okopów i dopiero za ostatnim razem wóz się załamał pod ciężarem ładunku. Jak długo musiała trwać cała operacja, tego nie wiemy. Możliwości są różne. W wagonie mogły znajdować się małe skrzynki, wręcz szkatułki, które przewożono na raty kilkanaście razy. Trudno bowiem wyobrazić sobie, żeby pan Aleksandrowicz wraz z kolegami przenosili z wagonu na furmankę wielgachne skrzynie ważące ponad tonę. A może było inaczej? Może w pustym wagonie hulał wiatr i tylko pod ścianą stały trzy albo cztery skrzynki, w których tylko na dnie leżało trochę pierścionków, naszyjników i sztabek złota? No właśnie, wchodzimy w sferę wspomnianej na początku tekstu gdybanologi…
Trochę zdumiewający jest też finał opowieści. Oto cała ekipa, czyli polski żołnierz o nieustalonych do dziś personaliach, pan Aleksandrowicz ze swoimi kolegami i właściciel furmanki kończą ukrywanie złota w okopach i w dole po ziemniakach, po czym – jak gdyby nigdy nic – każdy idzie sobie w swoją stronę. Ot tak po prostu, jak gdyby przed chwilą uczestniczyli w zakopaniu cebulek tulipanów, które mają wykiełkować na wiosnę. Dziwne, prawda?
A może wcale nie? Może był to kolejny mylny trop w latach gierkowskich, kiedy to władze komunistyczne próbowały szukać gdzie się da niemieckiego złota? Na koniec trzeba przyznać, że ekipa Edwarda Gierka odniosła na tym polu pewne osiągnięcia. Chociażby takie, że w 1977 roku do ojczyzny wróciło złoto znajdujące się za czasów Trzeciej Rzeszy w depozycie banku Wolnego Miasta Gdańsk. Polsce zwrócono dwa i pół tony złota, z czego tylko drobna część trafiła do Gdańska.
O autorze: Tomasz Rzeczycki - pisarz i satyryk. Dawniej członek kabaretu radiowego Zespół Adwokacki Dyskrecja. Z zamiłowania historyk, badający losy podziemnych tras turystycznych Polski oraz powojenne dzieje zagospodarowania turystycznego polskiej części Sudetów.
Więcej przeczytasz w nowym numerze "Odkrywcy"