Trwająca już kilka miesięcy trasa PJ Harvey jest specyficzna. Kto widział któryś z jej ostatnich koncertów, na przykład w lipcu na gdyńskim Open'erze, wie, o co chodzi. Artystka ze swojej tegorocznej płyty, "The Hope Six Demolition Project", a także poprzedniej, "Let England Shake", stworzyła coś na kształt niepokojącego dyptyku, w którym obnaża swoje lęki związane z kierunkiem, w którym zmierza świat. Wizję zawartą na płytach w imponujący sposób odtwarza na koncertach i wtedy na własne oczy (i uszy) przekonać się można, w jaką to wszystko składa się sensowną całość i jak jej, powtarzana od kilku lat niczym mantra, przepowiednia spełnia się na naszych oczach.
To już nie są te czasy, kiedy Polly wspomagał mały, prawie punkowy zespół. Teraz liczy on 9 osób i w jego składzie są takie znamienitości, jak wieloletni współpracownicy artystki, czyli John Parish i Mick Harvey. Wybitni multiinstrumentaliści każdego wieczoru wychodzą, a właściwie wmaszerowują na scenę w rytm marszowych bębnów rozpoczynających utwór "Chain of Keys". Można naprawdę poczuć wtedy ciarki.
*Kiedyś nierozstająca się z gitarą PJ, teraz w ogóle po nią nie sięga. *To może być szok dla osób, które zatrzymały się na jej twórczości jakieś 10 lat temu. Konwencja ostatnich płyt jest jednak zupełnie inna. W 2007 roku porzuciła klasyczne rockowe instrumentarium, nagrywając folkowe "White Chalk" na fortepianie, którego uczyła się w zasadzie od podstaw. Teraz stawia na dowodzoną przez siebie orkiestrę, którą wspomaga grą na saksofonie - swoim ukochanym pierwszym instrumencie.
PJ Harvey podczas swoich ostatnich występów nie idzie na żadne kompromisy. Również w Warszawie nie dawała się podpuścić spragnionym hitów widzom, w przerwach proszących o takie hity, jak "C'mon Billy" czy "This is Love". Jej koncert to dobrze wyreżyserowane minimalistyczne przedstawienie, w którym jest miejsce zarówno na patos, jak i intymne wyznania. Wprost mówi o tym, czym żyje teraz świat: o Brexicie, uchodźcach, kapitalistycznej Ameryce, wojnie na Bliskim Wschodzie, a przede wszystkim dzieciach - tych cierpiących dziś i tych, które przyjdą na świat za kilka lat, kiedy być może ze świata, który znamy, nie zostanie już kamień na kamieniu.
Materiał z dwóch poprzednich płyt przenika się niezauważalnie. Zmiany w setliście są subtelne. Artystka wplata do repertuaru też coś z "White Chalk" - czasem jest to "The Devil" (jak w Warszawie), czasem "When Under Ether. Zespół odnajduje się w tej konwencji świetnie. Sekcja rytmiczna buduje napięcie, a instrumenty dęte zupełnie rozkładają człowieka na łopatki. Paradoksalnie gitary są tu tylko pewnym tłem.
Polly nie zamyka się jednak na starsze utwory. Zaskakująco gra na koncertach "50ft Queenie" z drugiej płyty - ostry i punkowy, kiedyś zbudowany na gitarach, teraz na dęciakach. Później zanurza się w klasyce, serwując fanom przejmujące hymny, które każdy na pewno ma w swoim TOP 5 piosenek artystki, czyli "To Bring You My Love" i "Down By The Water". Show zamyka już tegorocznym "River Anacostia", ale prawdziwy koniec następuje po dylanowskim "Highway 61 Revisited" (przepowiedni przed przyznaniem mu dzień później Noblem) i kolejnym wielkim hicie "Is This Desire?", którego Harvey w ogóle nie mogła zacząć. To mylenie się i proszenie o tonację było jedynym wyjściem z roli PJ podczas całego bardzo podniosłego i poważnego koncertu.
Występy PJ Harvey są doskonałe, ale na Torwarze czegoś jednak zabrakło. Może wina leży po stronie nie tak znowu licznej i zbyt wolno rozkręcającej się publiczności, może w samym miejscu, które psuje trochę klimat swoją prostą konstrukcją hali sportowej i kiepską akustyką. A może po prostu takie koncerty można oglądać tylko raz, tak jak tylko raz można poczuć klimat zbliżającego się końca świata.
Widziałeś lub słyszałeś coś ciekawego? Poinformuj nas, nakręć film, zrób zdjęcie i wyślij na redakcjao2@grupawp.pl.
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.