Po czasach PRL-owskiej świetności dużo barów mlecznych podupadało . Na początku nowego stulecia stołowanie się w tanich jadłodajniach zaczęło trącić "obciachem".
Czytaj także: 100 zł za hot doga. Spójrzcie, co zastaliśmy w Sopocie
Obecnie jednak bary mleczne odżywają, zwłaszcza gdy ceny produktów spożywczych nieustannie rosną, a restauracje są coraz droższe.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Polacy znowu ustawiają się w kolejkach do lokalów z jedzeniem podgrzewanym w bemarach, licząc na ciepły, sycący posiłek w rozsądnej cenie. Tylko czy te rzeczywiście są rozsądne? Postanowiłam to sprawdzić.
Obiad w barze mlecznym w Gdańsku. Czy jeszcze jest tanio?
W tym celu wybrałam się do baru mlecznego w obleganej dzielnicy Gdańska - Brzeźnie. Bar Perełka znajduje się na osiedlu bloków, od plaży i pętli tramwajowej dzieli go zaledwie kilka kroków, toteż przychodzą tu zarówno mieszkańcy, jak i turyści.
Początki Perełki sięgają 1976 roku. Początkowo bar był częścią PSS "Społem" - jednego z największych przedsiębiorstw państwowych w Polsce. W 1991 roku obiekt został jednak przejęty i sprywatyzowany.
Powiew dawnych lat wyraźnie da się tutaj odczuć. Z zewnątrz kultowa Perełka wygląda jak lokal z innej ery. Mnie nie zachęca, by wejść do środka, ale nadeszła pora obiadowa, a mimo elewacji pamiętającej prawdopodobnie zmiany ustrojowe w środku zaczyna ustawiać się kolejka. Wchodzę więc i ja. Kto nie ryzykuje, ten nie je kotleta.
Pomieszczenie jest spore, a wystrój zwyczajny, jak na bar mleczny przystało. Jest też niewielki ogródek otoczony kwiatami - chyba najjaśniejszy punkt tego miejsca.
Patrzę na ceny. Trochę mnie zatkało. Liczyłam, że w barze mlecznym najem się pod korek i zamknę w kwocie 20, może 25 zł. W końcu gdzie, jak nie tutaj?
"Tak dużo?!"
Na widok cen zup rezygnuję z dwudaniowego posiłku. Rosół kosztuje tu 13,99 zł, pomidorowa - 12,49, a żurek - 12,96 zł. Najtańsza zupa kosztuje 11,29 zł, a najdroższa (chłodnik) - 16,99 zł. Na tackach innych klientów widzę, że porcje są malutkie. Podziękuję.
Decyduję się na kotlet de volaille z frytkami, do tego pół porcji szpinaku na ciepło i surówkę z kapusty. Przede mną przy kasie stoi urocze małżeństwo, na oko po sześćdziesiątce. Wzięli po jednym daniu, wszystkich dodatków poprosili "po pół". Pan dodatkowo wziął zupę grochową.
68 zł?! Tak dużo? Do czego to doszło! - mówi z niekrytym zdziwieniem kobieta na widok paragonu i wygrzebuje z portfela drobniaki.
Przyznaję, że nieco struchlałam. Skoro ci mili państwo zapłacili taką kwotę za klopsa jajecznego z kaszą i filet z kurczaka, to ile policzą mi za króla wszystkich kotletów? Stres chcę zapić kompotem, którego niestety zabrakło, proszę więc o mały napój.
39,32 zł - oznajmia z uśmiechem pani obsługująca kasę. Mnie do śmiechu nie jest.
Oby chociaż było warto. Korzystam z okazji, że zwolnił się stolik na dworze, i przechodzę do konsumpcji. Cóż, dobrze, że nie byłam bardzo głodna.
Frytki są kompletnie zimne, a przez to mączaste i gumowate. Szpinak wygląda jak... może lepiej tego nie komentować. Niestety, smakiem też nie nadrabia. Do de volaille'a ciężko się dobrać przez skorupę sztywnej panierki. Ale przynajmniej jest ciepły.
Najlepiej wypada surówka à la colesław. Ale właściwie, to czego można się spodziewać po daniach, które leżą i stygną w bemarach? Na siłę dopycham się frytkami i kurczakiem, bo bardzo nie lubię marnować jedzenia. I myślę sobie, że... trzeba było pójść na kebaba.