– Pan był internowany w Jaworzu, do którego z Sieradza jest kawał drogi.
Stefan Niesiołowski: Przejęło mnie wojsko, do samochodu zaprowadził żołnierz. Poszliśmy do auta, a tam spotkałem mojego kolegę – Jacka Bierezina. "Cześć, Jacku. Dokąd jedziemy?” – zapytałem. Nie wiedział, stawiał na Łódź. Na dworze panował siarczysty mróz, a on miał na nogach mokre skarpetki, które godzinę wcześniej wyprał i nie zdążył wysuszyć na kaloryferze. Zaczynały zamarzać. Bierezin jednak powiedział: "To nic, za godzinę będziemy w Łodzi, więc się przebiorę, byle dojechać”.
– Podróż trwała jednak znacznie dłużej…
Stefan Niesiołowski: Zabrali nam zegarki, ale po jakimś czasie nie mieliśmy wątpliwości, że godzina od startu już minęła. Spojrzałem za okno i rozpoznałem Kalisz. Było zatem wiadomo, że nie jedziemy do Łodzi, tylko w inną stronę. Powiedziałem Jackowi: "Wiozą nas chyba do Szczypiorna”. Był tam obóz jeszcze dla internowanych legionistów Piłsudskiego, a w PRL-u budynek służył za jakiś ośrodek.
Dojechaliśmy jednak do Poznania, a tam głucha noc, miasto wymarłe, na ulicy tylko czołgi. 20-stopniowy mróz i mnóstwo śniegu. Tworzyły się zaspy. Powiedziałem: "Cholera, do Wronek jedziemy, to niedobrze, ciężkie więzienie”. Minęliśmy Wartę, powinny być Wronki, a nie ma. Nigdzie się nie zatrzymujemy. Więc znów mówię do Bierezina: "Jacek, to Czarne, też ciężkie więzienie, ale lepsze niż Wronki”.
On w końcu nie wytrzymał: "Znasz wszystkie pierdle w całej Polsce?!”. Wyjaśniłem, że gdy siedziałem w więzieniu, każdy osadzony mówił, gdzie był, wymienialiśmy się informacjami. Polską mapę więzień – przynajmniej na północ od Łodzi i Warszawy – poznałem bardzo dobrze. Byłem wtedy coraz bardziej przemarznięty. Śnieg nawiewany od tylnej burty nie topniał.
– Zaczął się Pan mocniej niepokoić? Końca podróży nie było widać…
Stefan Niesiołowski: Powiedziałem nawet: "Słuchaj, to koniec”. Wjechaliśmy do jakiegoś lasu. Mówiłem, że żywi nie wyjedziemy, ale było mi już tak zimno, że nawet nie chciało się rozmawiać. Jacek usiadł bliżej mnie, a ja zaproponowałem: "Chuchaj mi na szyję, to będziesz mnie ogrzewał. A ja będę chuchał na ciebie”.
Tak zrobiliśmy, ale on po chwili stwierdził, że za chwilę będzie jeszcze gorzej, bo para się skrapla i wygląda, jakby otaczała nas lodowa mgła. Dziwne uczucie, ale chyba tak czuje się zamarzający człowiek. Żeby choć odrobinę się ogrzać, zaczęliśmy się nawet do siebie przytulać. Trochę pomogło. Nagle samochód stanął.
– Co wtedy Pan pomyślał?
Stefan Niesiołowski: Że to naprawdę koniec. Przez szybę widzieliśmy czarną ścianę drzew i zasypaną śniegiem wąską drogę. Rosło też dużo świerków. "Rozstrzelają nas” – powiedziałem. Byłem tak zmarznięty, że było mi już wszystko jedno.
"Tylko niech kopią sami, ja grobu nie kopię, nie zmuszą mnie” – zapowiedziałem Jackowi. Przytomnie zauważył, że nie ma nawet łopaty. Nie dałem się jednak zbić z tropu: "W nysie z przodu mają”. W pewnym momencie żołnierze w grubych kurtkach, dodatkowo grzani od silnika, wysiedli i podeszli do nas – trzęsących się z zimna.
"Jak chcecie się załatwić, to wysiadajcie” – powiedział jeden z nich. Jechaliśmy już około ośmiu godzin, ale wcale nie chciało mi się iść za potrzebą. Bierezin wysiadł. Ja byłem skrępowany, poza tym bałem się. Pomyślałem, że jeśli wysiądę, to mnie zastrzelą. Żołnierze byli jednak grzeczni. "Kurczę pieczone, co jest?” – zastanawiałem się. Pojechaliśmy dalej. W samochodzie spędziliśmy kolejną godzinę.
– Następny przystanek był już stacją końcową?
Stefan Niesiołowski: Tak, w końcu dojechaliśmy do Jaworza koło Drawska Pomorskiego. Wtedy – oczywiście – nie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy. Tuż przed dotarciem na miejsce żołnierze szukali jeszcze czegoś na mapie. Wyraźnie sami mieli problem z odnalezieniem tego ośrodka przerobionego na obóz internowanych, ale mimo to dość szybko byliśmy na miejscu. Wtedy wstąpiła we mnie nadzieja.
"Nie jest źle” – powiedziałem. Jacek zobaczył pojazd wojskowy. Myślał, że są na nim gwiazdki, czyli że rosyjski. Pomyślał, że stamtąd przetransportują nas helikopterem do Moskwy. Były to jednak tylko orzełki. Jeszcze się upewniał: "Widziałeś gwiazdy?”. Odpowiedziałem: "Nie wiem, cholernie mi zimno, ale na ścianie był chyba orzeł”. "Wysiadać!” – rozległo się nagle. Po chwili odkryłem, że nie mam czucia w nogach. Od razu się przewróciłem.
– To przez zimno?
Stefan Niesiołowski: Na pewno, w ogóle nie czułem nóg. Były jak z waty. Coś takiego spotkało mnie po raz pierwszy w życiu. Oparłem się o samochód, a Jacek powiedział, że mi pomoże. Zaczął mnie prowadzić. Doszliśmy do korytarza. Tam czekali na nas inni wojskowi. Pokazali nasz pokój i się oddalili. Jedno łóżko było wolne. Odzyskałem trochę czucie w nogach. Jacek zaprowadził mnie do łazienki. Wszedłem pod prysznic. Akurat mył się tam również jakiś mężczyzna. "Przepraszam, czy pan jest internowany? Skąd się pan tutaj wziął?” – zapytał. Odparłem, że przyjechałem przed chwilą. Dostrzegł go Bierezin i zawołał z entuzjazmem: "Jacek!”. Później okazało się, że był to pisarz Jacek Bocheński. Znali się.
– Jakie pierwsze wrażenie zrobił na Panu Bocheński?
Stefan Niesiołowski: Był bardzo uprzejmy. Jeszcze w łazience poprosiłem go o pomoc przy odkręceniu wody, bo nadal miałem problemy z czuciem, także w rękach. Puścił wodę – nie za ciepłą, nie za zimną, w sam raz. Prosiłem, żeby tylko nie była zbyt gorąca, bo nadal nic nie czuję. Ale w zasadzie w nogach czułem już mrowienie. Pomyślałem: "W porządku, nic mi nie będzie”. I faktycznie stopniowo było coraz lepiej. Ta woda to była cudowna rzecz.
Wykąpałem się i poszedłem do pokoju. Bocheński poczuł się trochę jak gospodarz, zapytał, jak może pomóc, zaproponował gorącą herbatę. "Poproszę. Tylko ostrożnie z temperaturą, bo nadal mam problemy z czuciem i mogę się poparzyć” – odparłem. Potem przeprosiłem Bocheńskiego i Bierezina, że nie będę im dotrzymywał towarzystwa, ale muszę się położyć. Szybko zasnąłem. Nikt mnie nie budził, spałem do około godziny 11.
– Kiedy zorientował się Pan, że do obozu trafiło wiele wybitnych postaci?
Stefan Niesiołowski: Tuż po przebudzeniu. Zobaczyłem m.in.: Władysława Bartoszewskiego, który został potem naszym obozowym starostą, Andrzeja Szczypiorskiego, Ryszarda Bugaja, Romana Zimanda, Wiktora Woroszylskiego. Potem spotkałem Bronisława Komorowskiego, Andrzeja Celińskiego, Tadeusza Mazowieckiego, Janusza Szpotańskiego, Karola Modzelewskiego, Andrzeja Czumę, Andrzeja Drawicza i Stefana Amsterdamskiego. Ośrodek zaczął się zapełniać internowanymi z całej Polski. Trafiłem do trzyosobowego pokoju –z Bierezinem i krakowskim poetą Julianem Kornhauserem.
– Ojcem obecnej pierwszej damy.
Stefan Niesiołowski: Oceniam go bardzo wysoko. Zachowywał się w porządku, był świetnym kolegą, zawsze będę go dobrze wspominał. Julian to wspaniały człowiek, dobrze się z nim garowało.
Ironicznie mogę powiedzieć: szkoda, że wyszedł – bo opuścił ośrodek internowania wcześniej niż ja. To nie jego wina, kim jest teraz jego córka, zresztą co to mnie obchodzi, jej tam nie było. Co zrobić, za córkę – od pewnego momentu – się nie odpowiada.
Potem w moim pokoju wylądował Szpotański, który napisał słynny wiersz o mnie i Modzelewskim pt. "Pan Karol i Kostuś”. "Pan Karol – polityk o sławie światowej, mąż stanu, budziciel sumienia, a Kostuś – prowincjusz spod lachy grobowej, pokątny intrygant i pieniacz. Gdy esej pan Karol napisze, to zaraz drukują go w »Mondzie« i w »Borbie«, a Kostuś paszkwilem w szmatławcu się para i cienką herbatkę wciąż siorbie” – tak brzmi początek tego utworu, w którym Szpotański troszkę sobie – bez złośliwości – kpi z Modzelewskiego. "Pan Karol ma żonę uroczą i mądrą plus seraj rozkosznych kochanic, a Kostuś z pyskatą żonaty jest flądrą i romans ma z tkaczką z Pabianic” – czytamy winnym fragmencie.
Przeczytaj też:
- "Jan Paweł II ukrywał pedofilów?" Niesiołowski: Być może uważał, że te sprawy trzeba schować
- Niesiołowski o Jarosławie Kaczyńskim: Pozwalał sobie na mniej eleganckie żarty
- Seksafera z Niesiołowskim. Mamy podsłuchane rozmowy
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl.
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.