Łukasz Dynowski: "Dzień i noc" to film o kobietach, magii, wiedźmach, Roztoczu i biłgorajskim śpiewie. Teoretycznie nic na to nie wskazuje, ale jako że siła kobiet aż od niego bije, nasuwa się pytanie: na ile ten film jest polityczny?
Katarzyna Machałek: Wydaje mi się, że wszystko jest polityczne, czy się tego chce, czy nie. Mamy bardzo liberalne poglądy, a zdecydowaliśmy się kręcić na Roztoczu, gdzie elektorat PiS jest bardzo silny. Chcemy jednak tym filmem łączyć, a nie dzielić.
Czuliście, że to rzeczywiście jest teren PiS?
KM: Tak, nawet w prywatnych rozmowach z bohaterkami naszego filmu. Ale dla mnie to nie jest istotne, bo liczy się ich wnętrze. Nie będę przecież skreślała człowieka tylko dlatego, że ma prawicowe poglądy.
Michał Majewski, producent kreatywny "Dzień i noc", mówi, że ten film "nieprzypadkowo powstał w tym kraju".
KM: Nasz film opowiada o kobietach, o ich sile, a tak się złożyło, że kiedy go kręciliśmy, odbywały się demonstracje przeciwko zaostrzeniu prawa antyaborcyjnego.
Łukasz Machowski: Dostrzegliśmy analogię między historiami naszych bohaterek a sytuacją polityczną w kraju, kiedy to w wielkich miastach i małych miasteczkach kobiety łączyły się w grupy, walcząc razem o ważne dla nich sprawy, o swoją tożsamość, o wolność i samostanowienie. Zdaliśmy sobie sprawę, że kobiety od zawsze trzymały się razem – i kilkadziesiąt lat temu, kiedy bohaterki naszego filmu były młode, i teraz. Temat doli i niedoli kobiet stał się więc bardziej aktualny niż kiedykolwiek. Ale to wszystko przyszło potem, wcześniej ja miałem opory, żeby w ogóle robić ten film.
Dlaczego?
ŁM: To był też czas wyborów prezydenckich, całe Roztocze było oklejone plakatami z Andrzejem Dudą. Jeździłem tamtejszymi drogami i się po prostu chowałem, nie chciałem na to patrzeć. Myślałem sobie: co ja tu robię?
Zanim znaleźliście się na Roztoczu, przez 10 lat mieszkaliście w Londynie. Powrót do Polski to był szok kulturowy?
ŁM: Poczułem, że nasz kraj jeszcze nigdy nie był tak podzielony. I to był rzeczywiście szok. Miałem wrażenie, że takie hasła, jak ojczyzna, patriotyzm czy flaga zostały przywłaszczone przez rząd, dlatego miałem na początku ogromne opory, żeby robić ten film. Aż w końcu pomyślałem sobie, że przecież mogę użyć w filmie patriotycznych pieśni, że to jest nie tylko PiS-u, tylko prawicy, ale też moje.
KM: Nas wszystkich. Przy filmie pomagało nam dużo osób, projekt połączył mnóstwo skłóconych ludzi, np. wójtów, którzy wcześniej nie chcieli nawet ze sobą przebywać w jednym pomieszczeniu. A tu nagle na ziemię jednego wójta drugi przywiózł stodołę, która była nam potrzebna do jednej ze scen, trzeci ogarnął robotników.
ŁM: I nikt nie pytał, za jaką partią jesteś.
Po co w ogóle powrót do Polski? Raz, że mieszkaliście w Londynie, a dwa, że robiliście filmy m.in. w Nowym Jorku ("Szkice z podziemia", 2015) i Chinach ("W poszukiwaniu smoka", 2020). I nagle z tego wielkiego świata przyjeżdżacie na polską wieś.
ŁM: Po Londynie czuliśmy się przeorani, wymęczeni. To miasto jest brutalne.
Co to znaczy?
ŁM: Nikt nie daje ci tam taryfy ulgowej. Masz 5 sekund – albo zaklika, albo nie. Drugiej szansy już nie ma.
KM: Ja w Londynie robiłam wszystko. Byłam kelnerką, sprzedawczynią w sklepie z czekoladkami, piekarni, sprzedawałem też wielkie kryształy i minerały w najbardziej ekskluzywnej galerii w mieście, handlowałam z najbogatszymi ludźmi na świecie, którzy przychodzili rozwydrzeni, a ja musiałam ogarniać ich zachcianki. Do tego relacje z ludźmi w Londynie są bardzo powierzchowne. Żeby spotkać się z kimś na kawie, trzeba jechać metrem półtorej godziny. Po powrocie do Polski nagle popatrzyłam na moje miejsce zamieszkania zupełnie inaczej.
Jak?
KM: Na Roztoczu wszyscy chcą sobie pomagać. Plus ta magiczna natura. Nawet noce są – jak by to powiedzieć… bardziej odczuwalne. Naprawdę poczułam tam lekki niepokój, wróciły do mnie te wszystkie historie z dzieciństwa, które mnie otaczały, np. o zakopanych szczątkach zwierząt, które powodują różne klątwy.
Mówisz o wiedźmach. W "Dzień i noc" w rolę wiedźmy Nawoi wcieliła się Sandra Korzeniak, laureatka Paszportu Polityki z 2009 roku. Kim jest wiedźma i co się może stać, jak zakopie przed domem szczątki zwierząt?
KM: Bardzo wiele. Mówiąc krótko, nad domem może zawisnąć jakieś nieszczęście. Ja sama myślałam, że to jakieś stare historie, jeszcze sprzed wojny. Ale opowiadali mi o tym ludzie w moim wieku, mówili, że to się dzieje też teraz i że sami tego doświadczyli. A kim jest wiedźma? To może być osoba, która źle życzy, żyje z dala od społeczności wiejskiej, jest wyrzutkiem, ma różnego rodzaju traumy. Taka kobieta potrafi wstać o 3 w nocy i właśnie iść zakopać szczątki zwierząt przed czyimś domem. Słuchasz takich opowieści i się zastanawiasz, kim trzeba być, żeby coś takiego robić, co taką osobę do tego skłania. Ale są też inne wiedźmy – kobiety, które wylewają wosk.
I wróżą?
KM: Nie, to jest całkiem co innego niż np. andrzejki. Niewiele jest takich osób, ale jak popytasz na wsi, to każdy ci powie, gdzie musisz iść. Podczas prac nad filmem wybraliśmy się do takiej kobiety, przed jej domem były zaparkowane samochody na blachach z różnych części Europy. To był niezwykły widok. Jak już swoje odstoisz w kolejce i wejdziesz do środka, to dostajesz ciężkie płachty ochronne na głowę, żeby ci się nic złego nie stało. Na głowie masz stawiany garnek z lodowatą wodą. I ta kobieta wlewa do tej wody wrzący, bulgocący wosk. Robi to trzykrotnie. Z tego wosku odczytuje to, co się dzieje w ciele i duszy. Zawsze się tego bałam. Byłam wychowywana w katolickim domu, mówiono mi, że czarna magia to coś złego. Ale ta kobieta naprawdę trafiła w punkt, wskazała wszystkie sprawy duchowe i fizyczne, które mnie trapią.
ŁM: Z perspektywy 2021 roku brzmi to wszystko zupełnie abstrakcyjnie.
No właśnie, ktoś by mógł powiedzieć, że to zabobony. Wierzycie w to wszystko?
KM: Nie są to może zasady, którymi się kieruję w życiu. Ale jest mi blisko do wierzeń naszych prababek. Określiłabym samą siebie jako osobę spirytualną, natomiast niekoniecznie wyznającą jakąś konkretną religię.
ŁM: Dla mnie to jest fascynujące. Wszedłem w ten projekt, bo zobaczyłem ogromny potencjał, jeśli chodzi o sferę wizualną, ale też jeśli chodzi historie. Cały ten świat, te wiedźmy, które zakopują łby świń po nocach… Nie mnie oceniać, czy to jest dobre, czy złe. Zadałem sobie proste pytanie, czy chciałbym zobaczyć film, gdzie dziesięć staruszek 90-letnich siedzi przy stole np. w Argentynie, pije alkohol, śpiewa i gada o duchach. I tak, chciałbym taki film zobaczyć. Myślę, że to by było straszne, śmieszne, wzruszające. Sądzę, ze taki właśnie jest film "Dzień i noc" – trochę straszny, ale na koniec zostawia cię mocno poruszonym. Taka jest też nasza ambicja – żeby komunikować się z widzami na poziomie emocjonalnym i duchowym przede wszystkim, a dopiero później intelektualnym. Cytując Roberta Bressona, chcemy, żeby widz najpierw odczuł nasz film, a dopiero potem go zrozumiał.
Początkowo to miał być nawet nie film, tylko kilkuminutowy klip o śpiewie biłgorajskim. Projekt rozrósł się do pełnometrażowego filmu, ale sfera muzyczna pozostała bardzo ważna. Udało się wam nawet namówić do współpracy Nascuy Linaresa, który robił muzykę do nominowanego do Oscara filmu "W objęciach węża". Jak go przekonaliście?
KM: Nie musieliśmy go nawet przekonywać! Pewnego wieczoru oglądaliśmy sobie film i piliśmy wino. Zapytałam wtedy Łukasza, kto skomponowałby muzykę do naszego filmu, gdybyśmy żyli w idealnym świecie, a on wymienił trzy nazwiska. Nascuy był numerem jeden na jego liście. Ja na to: no dobra, czy ma on Instagrama? Napisałam, a on zaraz odpisał.
ŁM: Okazał się fantastycznym człowiekiem. To kompozytor światowej klasy, z najwyższej półki. Myślałem, że może kiedyś będziemy mieli pieniądze i wtedy może będziemy z nim pracować. Ale sprawa pieniędzy była dla niego drugorzędna. W ogóle nie poczuliśmy, że jesteśmy gorsi od niego. Bardzo dobrze odnalazł się w temacie naszego filmu, mimo że nie wiedział nic o Polsce. Zobaczył jednak pewną analogię między Ameryką Południową a Polską wschodnią. W filmie "W objęciach węża" były plemiona męskie, a u nas są plemiona kobiece.
Czego kobiety z Warszawy czy innego dużego polskiego miasta mogą się nauczyć od tych plemion, od bohaterek waszego filmu?
ŁM: Myślę, że życie wielkomiejskie zagłusza pewne sfery twojego wnętrza. Te struny trochę zardzewiały, nie masz czasu o tym myśleć, zadbać o to. Chcemy o tym ludziom przypomnieć – że pochodzimy z natury, jesteśmy jej częścią. I to właśnie jesteśmy my, to nas konstytuuje. Nie religia, nie polityka.
KM: Mam wrażenie, że coraz więcej jest takiego wołania.
ŁM: Człowiek szuka nowej duchowości. To, co zostało nam zaoferowane w tym kraju przez katolickie wychowanie, nie działa.
KM: Albo działa dla kogoś, np. dla bohaterek naszego filmu.
Mieliście poczucie, że to ostatni moment, żeby zrobić taki film? Że ten świat, który oglądamy w "Dzień i noc", bezpowrotnie przemija?
KM: Tak. Te panie mają już swoje lata, a bardzo mało jest młodych ludzi, którzy interesują się rytuałami i śpiewem ludowym. To jedno, a drugie to sfera wizualna – na Roztocze po prostu wlał się już beton, coraz więcej jest sklepów dużych sieci, w stuletnich domach pojawiają się plastikowe okna. Czuliśmy, że to, co uwieczniliśmy, to jakiś wycinek rzeczywistości, która nie będzie trwać długo.
Premiera filmu "Dzień i noc" planowana jest na 2022 rok.