Dziennikarze "The New Yorkera" dokładnie przeanalizowali powstanie Grupy Wagnera i jej błyskotliwą karierę. W ciągu dekady - od pojawienia się w Donbasie, Ługańsku oraz na Krymie - Jewgienij Prigożyn z niewielkiej grupy bojowników zbudował potężną prywatną armię, która pomogła Rosji zdestabilizować sytuację w regionie i uderzyć w Ukrainę.
Co ciekawe, PMC Wagner na wojennej mapie pojawił się około 2014 albo 2015 roku. Za jedną z wielu grup, które wówczas wspierały Rosję jako "zielone ludziki" stał Jewgienij Prigożyn, czyli szybko budujący swoją pozycję oligarcha z Petersburga. Człowiek prymitywny, brutalny i niezwykle skuteczny. Przez wielu uważany za gangstera.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Prigożyn zyskał przydomek "kucharza Putina", bo prowadził dwie markowe restauracje, które chętnie odwiedzał prezydent Rosji. Wcześniej długo siedział za kratami, a potem zaczął w Petersburgu sprzedawać hot-dogi. Później był czas na ekskluzywne lokale, aż dotarł do punktu, w którym wojsko zaoferowało mu kontrakt opiewający na miliony.
Wreszcie oligarcha postawił na wojnę, przyjął pod skrzydła Grupę Wagnera, a ta szybko zyskała znaczenie na odebranych Ukrainie terenach. Sęk w tym, że takich grup było w tym czasie kilkanaście. Ale ich liderzy zaczęli ginąć w dziwnych okolicznościach, aż wagnerowcy zdominowali rynek "prywatnych usług wojskowych" na rzecz Kremla.
Później były misje i kontrakty w Sudanie, Republice Środkowoafrykańskiej, Kongu, Angoli, Mali czy Mozambiku, gdzie akurat wagnerowcom się nie udało. Ich bojowników schwytano i zamordowano. Udało się w innych krajach, jak ostatnio w Nigrze, gdzie Rosjanie wspierają przewrót zbrojny. A w Syrii reżim Baszszara al-Asada.
Jak Grupa Wagnera znalazła się w Ukrainie?
Władimir Putin postrzegał Jewgienija Prigożyna i jego ludzi jako przydatne narzędzie do wywierania presji na wojsko. I wiosną 2022 roku, gdy ofensywa na Kijów się nie powiodła, rzucił wagnerowców do walki w Ukrainie. Prigożyn wykorzystał wojnę do podniesienia własnej pozycji i został jednym z głównych graczy w kraju.
Początkowo Grupa Wagner nie była uwzględniona w rosyjskich planach inwazji na Ukrainę - nie mają wątpliwości analitycy wojskowi.
W następstwie inwazji przekształcił Grupę Wagnera z niszowego oddziału najemników złożonego z byłych żołnierzy zawodowych w najważniejszą siłę bojową kraju. "The New Yorker" opisał, jakim kosztem się to odbyło. Gdy szeregi wagnerowców zasiliły tysiące skazańców z więzień w Rosji, można było ich rzucić na front i osiągnąć sukces kosztem ogromnych strat.
Dekadę temu spośród trzydziestu kandydatów do Grupy Wagnera dostawało się dwóch lub trzech żołnierzy. Teraz przyjmowani byli tysiącami, a potem posyłani do walki po krótkim szkoleniu. Szybko stało się jasne, że dowódcy i sam Jewgienij Prigożyn nie liczą się z życiem bojowników i mają ich za nic. Sławę zyskała taktyka "burzy mięsa".
Żołnierzy śle się do walki, by osłabiali siły ukraińskie. Część zgrupowania zostaje zniszczona, inni ludzie są ranni, ale szturm trwa. Do boju posyłana jest kolejna z burz, aż do skutku i wygranej. Ten kto się cofnie, może zostać zabity przez dowódcę, który stoi za jego plecami. To z kolei nazwano "zerowaniem", które było obowiązkiem oficerów.
Ataki były planowane tak, by nie tracić najbardziej doświadczonych żołnierzy. Zawodowi najemnicy otrzymali literę "A" i wkraczali do bitwy dopiero po znacznym osłabieniu ukraińskiej obrony. Osiemdziesiąt procent "sił roboczych" Grupy Wagnera otrzymywało literę "K". Ci najemnicy byli wysyłani do walki falami, w równych odstępach.
Mieli osłabić siły wroga, choć ginęli masowo. Tak było w Sołedarze, Bachmucie i innych rejonach, gdzie walczyli. Ci, którzy wpadli w ręce Ukraińców, opisywali szokujące warunki w oddziałach i "całkowitą dewaluację życia" żołnierzy w oczach ich przywódców. Byli dla nich mięsem armatnim, które trzeba po prostu wykorzystać.
Co więcej, choć Grupa Wagnera płaciła najemnikom bardzo dobrze - mówiło się, że nawet 3-4 tysiące dolarów miesięcznie - to szybko się okazało, że ma prawo przedłużać kontrakty według własnego uznania. Nie dało się więc odejść z własnej woli, chyba że uciekając na froncie na stronę ukraińską. Zdrajców łapano i zabijano pokazowo słynnym młotem.
Żołnierze szybko zorientowali się, że zewsząd czeka ich w szeregach wagnerowców śmierć. I że nic nie znaczą dla szefów. "Słyszeliśmy to w kółko" - przyznał jeden z nich. Dopiero bunt i marsz na Moskwę oznaczał całkowite wycofanie z frontu Grupy Wagnera. Jewgienij Prigożyn popadł w niełaskę, ale nadal trzyma twardą ręką swój oddział.
Wagnerowcy są obecni w Afryce i kontrolują kopalnie złota, diamentów, pola ropy naftowej i rosyjskie wpływy. Trenują wojska białoruskie przy naszej granicy. Czekają też na to, co stanie się w kraju. Prigożyn zapowiadał, że powrócą na początku sierpnia. A Dmitrij "Wagner" Utkin zapewnił niedawno, że jeszcze o nich usłyszą. "To nie koniec".
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.