20 lipca podczas ćwiczeń w Fort Gordon w amerykańskim stanie Georgia doszło do ogromnej tragedii. Rezerwy Armii USA przekazały informację o śmierci sierżanta Michaela Clarka. 41-latek był jednym z dziesięciu żołnierzy, którzy ucierpieli w wyniku uderzenia pioruna. Poszkodowany został niezwłocznie przetransportowany do Centrum Medycznego Armii im. Dwighta D. Eisenhowera, jednak nie udało się uratować jego życia.
Przeczytaj także: Rutkowski chce chronić Lecha Wałęsę. Były prezydent zachwycony!
Śmierć sierżanta była ogromnym wstrząsem dla kompanii, do której należał. Głos w sprawie zabrał jej dowódca - major Stephen W. Rhinehart. Wojskowy nie ukrywał smutku w związku z odejściem swojego żołnierza w niezwykle dramatycznych okolicznościach. Podkreślił, że zmarły był za życia wyjątkową osobą.
Rodzina 933. FRSD jest zdruzgotana stratą naszego brata. Sierżant Clark był kochającym mężem, ojcem i patriotą, który głęboko kochał nasz kraj. Jego przywództwo, wiedza, doświadczenie i miłość do kolegów Żołnierzy były niezmierzone - powiedział major Stephen W. Rhinehart, dowódca kompanii.
Przeczytaj także: Drugiego razu miało nie być. Oligarcha z Rosji może zacząć nowe życie
Służył od 22 lat
Michael Clark był rezerwistą przydzielonym do zespołu medycznego, który przeprowadza operacje ratunkowe w strefach walk. Sierżant służył od 22 lat, będąc weteranem armii oraz rezerwistą, który czterokrotnie przebywał w Iraku i Afganistanie. 41-latek należał do 933. Wysuniętej Kompanii Chirurgicznej Resuscytacji, 3. Dowództwa Medycznego. Do tragedii doszło podczas corocznego szkolenia jednostek medycznych, doskonaląc swoje umiejętności medyczne w terenie i w stresujących warunkach. Życiu pozostałym poszkodowanym nie zagraża niebezpieczeństwo.
Przeczytaj także: Rosjanie bez dostępu do Coca-Coli. Putin ma dla nich radę