9 sierpnia ogłoszono, że wybory prezydenckie wygrał Aleksander Łukaszenka. Choć miał rzekomo 80 proc. poparcia, Białorusinom nie podoba się, że u władzy od 26 lat pozostaje ta sama osoba.
Czytaj także: Koronawirus a studniówki. Polacy podzieleni [BADANIE]
Wywołało to falę protestów. Co niedzielę Białorusini wychodzili na ulice w całym kraju nawołując do przeprowadzenia ponownych wyborów. Władza pozostała nieugięta. Zaczęły się masowe aresztowania, przemoc ze strony OMON-u, kilka osób straciło życie.
W niedzielę 18 października protest w Mińsku znów przybrał na sile. Jak podaje WP Wiadomości, w pierwszych godzinach demonstracji pojawiło się ponad 30 tys osób. Liczba protestujących jednak wzrastała.
Funkcjonariusze OMON użyli broni. Padły też ostrzegawcze strzały oraz znów aresztowano kolejne osoby. Jak podaje PAP, funkcjonariusze zareagowali tak na agresywny tłum rzucający w nich kamieniami. Ponoć są świadkowie użycia granatów hukowych przez funkcjonariuszy. OMON zaprzecza użyciu takich środków.
Choć Aleksandr Łukaszenka utrzymuje, że protesty nie robią na nim wrażenia, trudno w to uwierzyć. Jego rezydencja została porządnie zabezpieczona transporterami opancerzonymi i podwójnym kordonem wojskowych i milicjantów.
Na przemoc ze strony władz Białorusi zareagowały już dawno inne kraje. Mimo wszystko funkcjonariusze wciąż nie zmienili swojego podejścia. Do aresztowań dochodziło również po proteście. Wyłapywane zostawały osoby, które brały udział w pochodzie.