Włoski dziennik "La Republica" opublikował artykuł, w którym stwierdzono, iż NATO wyznaczyło dwie "czerwone linie", po przekroczeniu których Sojusz włączy się do wojny w Ukrainie.
Pierwszy przypadek jest dość oczywisty. NATO będzie interweniowało, gdy Rosja przeprowadzi militarną prowokację na granicy z Polską lub krajami bałtyckimi. Co ciekawe, reakcja ma nastąpić również w przypadku agresji na Mołdawię, które nie jest w NATO, ale cały czas uznaje się ją za potencjalny cel Kremla.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Drugą czerwoną linią jest możliwe włączenie się Białorusi do wojny. Od samego początku reżim Aleksandra Łukaszenki wspiera poczynania wojsk rosyjskich. Granica z Białorusią jest zabezpieczana przez Ukraińców na wypadek potencjalnego uderzenia. Rozbudowywane są linie obrony, tereny przygraniczne są minowane. Analitycy NATO obawiają się, że przełamanie linii obronnych przez Rosjan doprowadzi do włączenia się Mińska w atak.
Białoruś zaatakuje Ukrainę? "Mało prawdopodobne, ale..."
Dr hab. Krzysztof Fedorowicz jest starszym analitykiem Zespołu Wschodniego w Instytucie Europy Środkowej. Jak zaznacza na początku, Białoruś nie jest państwem samodzielnym i jest w pełni uzależniona od decyzji zapadających na Kremlu. Dlatego Mińsk sam nie podejmie decyzji o ataku na Ukrainę.
Włączenie się Białorusi jako państwa jest mało prawdopodobne. Od wielu lat Aleksandr Łukaszenka przekonuje wszystkich swoich obywateli, że Białoruś jest krajem miłującym pokój i z jej terenu nie zostanie wystrzelony ani jeden pocisk. Cały czas w Mińsku funkcjonuje narracja, że "my" się zbroimy tylko po to, aby odeprzeć jakiś atak, a nie kogokolwiek atakować. Druga kwestia – sami Białorusini nie są skłonni do walki i to jeszcze z Ukraińcami. Łukaszenka wie, że jeśli coś takiego się wydarzy, on straci bardzo mocno wizerunkowo. Również armia nie jest chętna do walki w Ukrainie. Wszystko jest przygotowane do obrony kraju - mówi dr Fedorowicz rozmowie z o2.pl.
To nie oznacza jednak, że Białorusini nie biorą udziału w walkach na Ukrainie. Nasz rozmówca podkreśla, iż około kilku tysięcy wojskowych białoruskich walczy po stronie rosyjskiej, ale w ramach kontraktów jako najemnicy. To nie oznacza jednak, że Mińsk nigdy nie zaatakuje południowego sąsiada. Dr Fedorowicz widzi dostrzega jeden możliwy scenariusz rozwoju sytuacji.
Generalnie włączenie się Białorusi jako państwa do wojny moim zdaniem jest mało prawdopodobne, ale musimy pamiętać, że Białoruś stanowi państwo związkowe z Federacją Rosyjską. Być może będzie taki scenariusz, że strona białoruska zostanie przymuszona do udziału w wojnie. Na razie Aleksandrowi Łukaszence udaje się manewrować i przekonywać kolegę na Kremlu, że nie może tego zrobić, bo ma kłopoty na granicy z Polską czy Litwą. Musimy pamiętać, że białoruski dyktator zrobi wszystko, dosłownie wszystko, aby utrzymać władzę. Jeśli warunkiem jej utrzymania będzie udział Białorusi w wojnie, to on to zrobi. Na dzień dzisiejszy jest to jednak mało prawdopodobne - mówi analityk IES.
Ekspert nie wyklucza też, że Rosjanie mogliby uderzyć swoim wojskiem z terenu Białorusi na Ukrainę. Na razie prowadzą na północy działania militarne ze swojego terytorium w kierunku Charkowa.
Zobacz także: Kijów idzie śladami Rosjan. Wkrótce wezwą ich na front
Białoruś - balon próbny
Nasz rozmówca podkreśla, że Białoruś i tak faktycznie uczestniczy w wojnie po stronie rosyjskiej. Jest zapleczem dla armii Putina. Na Białorusi leczą się ranni, rosyjscy żołnierze. Mińsk udostępnia magazyny, koszary, sprzęt wojskowy. Białoruś jest de facto przedłużeniem Rosji, elementem składowym związkowego państwa w pełni zależnym od Kremla.
Dr Fedorowicz uważa, że reżim Łukaszenki jest wykorzystywany do działań, których Rosja nie chce prowadzić bądź chce je wypróbować. Jako przykład podaje kryzys migracyjny na granicy polsko-białoruskiej.
Białoruś jest krajem tranzytowym w tej chwili. Białorusini zaprzestali sprowadzania tych migrantów do siebie bezpośrednio. Prawie 80 procent osób, które złapano w Polsce, przyjechała z Federacji Rosyjskiej. Strona białoruska organizuje przerzut i jeszcze na tym zarabia - mówi ekspert IES.
Dobrym przykładem jest też taktyczna broń atomowa. Z jednej strony Łukaszenka chwali się, że posiada broń atomową i grozi jej użyciem w przypadku ataku na jego kraj. Ale z drugiej - to nie on ma kontrolę nad tymi zasobami.
Łukaszenka użycza jedynie terytorium. Lubi się chwalić tą bronią atomową. Mówi o niej, jakby to była jego zabawka. Natomiast on tej szabelki nawet do ręki nie dostał. Broń jądrowa jest cały czas pod kontrolą strony rosyjskiej. Mińsk nie ma możliwości technicznych, żeby przy tej broni coś majstrować. To jest tylko domena strony rosyjskiej - dodaje dr Krzysztof Fedorowicz.
Czytaj także: Łukaszenka przy granicy z Litwą. "Będziesz musiał stawić czoła krajom bałtyckim oraz części Polski"
Strona rosyjska testuje, sprawdza jak daleko może się posunąć. My też musimy wiedzieć, że Kreml liczy się tylko z jednym – z siłą. Jeżeli po drugiej stronie widzi brak zdecydowania, to wykorzystuje to. Białoruś pełni rolę testera. Rosjanie chcą za pomocą Łukaszenki próbować różnych rozwiązań, na które sami na razie nie chcą się zdecydować. Je komunikaty są swego rodzaju balonem próbnym. Kiedy są wypuszczane, patrzy się wówczas na reakcję zewnętrzną - wyjaśnia dr Fedorowicz.
Na razie białoruskiemu dyktatorowi udaje się skutecznie lawirować. Cały czas podkreśla bowiem, że ma rzekome problemy na granicy zachodniej państwa. Co ciekawe, w styczniu tego roku przedstawiono projekt doktryny wojskowej Białorusi.
Podkreślono w niej, że dokument ma charakter stricte obronny, a Mińsk jest gotowy na współpracę z każdym państwem - także jako potencjalna platforma rozwiązania konfliktów. Dokument nie wskazuje konkretnego wroga, ale polityka państw zachodnich i NATO jest określana mianem agresywnej. Co ciekawe, jako jedno z głównych zagrożeń dla Białorusi uznaje się Polskę i jej roszczenia do "przywództwa regionalnego".