Zakończono poszukiwania okrętu podwodnego indonezyjskiej marynarki wojennej, KRI Nanggala. Cztery lata po zaginięciu argentyńskiego jednostki "San Juan" znowu znika okręt podwodny.
Ta historia jest bardziej zagadkowa od zaginięcia i odnalezienia zniszczonego San Juan.
Dlaczego?
W odróżnieniu od San Juan, który wypełniał najprawdopodobniej niejawną misję, Nanggala była na ćwiczeniach, na strzelaniach torpedowych. Nie wiemy, czy było to strzelanie taktyczne, czy techniczne, jednak w obu przypadkach wykonywane jest w asyście jednostek nawodnych, które powinny mieć łączność z okrętem podwodnym i powinny przebywać w stosunkowo bliskiej odległości od niego.
I co dalej?
Tu właśnie zaczyna się ciekawa część tej opowieści. Okręt meldował gotowość do wykonania ćwiczenia. Wyszedł na pozycję… i wtedy coś się stało. Około 3:00 nad ranem lokalnego czasu coś się wydarzyło. Okręt zniknął. Przestał dawać znaki życia.
Zatonął?
To nie takie proste! Dziwi mnie, że dotąd nie odnaleziono tego okrętu. (szukano go cztery dni - przyp. red.) Znana jest jego ostatnia pozycja, ćwiczenia są przecież dokładnie opisane. Powinno być wiadomo, gdzie go szukać. A Nanggala zniknęła.
Co mogło się stać?
Wszystko. To wróżenie z fusów. Ale kilka zagadkowych elementów tu jest. Po pierwsze, według medialnych doniesień, na pokładzie były 53 osoby…
To dużo?
Dużo. Nanggala to niemiecki okręt typu 209-1300. Okrętuje się na niego załoga licząca nieco ponad 30 osób.
Zatem niemal dwukrotnie więcej. O czym to świadczy? Lub inaczej: co może oznaczać dla katastrofy?
Pyta pan, czy mogło im np. zabraknąć tlenu? W teorii – mogło. Ale po pierwsze: zapasy tlenu są odnawialne. Po drugie: to nie dzieje się nagle, na pstryknięcie palcem. Choć poziom dwutlenku węgla mógł rosnąć i doprowadzić do omdlenia załogi. Ale znowu: wszyscy? Naraz? To wydaje mi się niewiarygodne. A przecież są jeszcze alarmy…
Na morzu, proszę wybaczyć banał, "różne rzeczy się dzieją".
Tam było wiele innych jednostek. Gdyby doszło do wybuchu, to byłoby to słyszalne. Dźwięk wybuchu dałoby się słyszeć choćby przez hydrotelefon. A on się po prostu nie zgłosił. Przepadł. Jak kamień w wodę.
Co się robi w takich przypadkach?
Procedura – upraszczając – dzieli się na trzy etapy. SubLook, czyli poszukiwanie, SubMiss, czyli uznanie okrętu za zaginiony, a kiedy się odnajdzie jednostkę, to przechodzimy do SubSank. "Okręt zatopiony".
Znajdą?
W porównaniu do zaginięcia San Juan, gdzie do przeszukania był obszar odpowiadający wielkością – mniej więcej – Hiszpanii, tu powinno być wiadomo, gdzie go szukać. Obszar do przeszukania to około 1100–1200 km kw. Obrazowo mówiąc, trzeba przeszukać teren wielkości Zatoki Puckiej.
Dużo.
W skali poszukiwań nie. Jestem przekonany, że szukają go wszystkim, co mają na wodzie, pod wodą i w powietrzu. Ale, choć zabrzmi to okrutnie, nie przypuszczam, by znaleziono członków załogi żywych ani nawet zdrowych. To nie Kursk. Szanse na ratunek są faktycznie niewielkie.
Najpierw trzeba go znaleźć.
Łatwe to nie będzie. Tam może być trudne do przeszukania dno, np. głębokie rowy podmorskie. Jeśli tam zniknął, to powodzenia w szukaniu. Poza tym okręt tego typu, z racji jednoprzedziałowej konstrukcji, ma względnie niewielkie szanse na ratunek.
Jak ratuje się taki okręt?
Można albo wynurzyć się szybko, za pomocą wyszasowania (opróżnienia sprężonym powietrzem) balastów lub zwiększając prędkość i wychylenie sterów głębokości "na wynurzenie", albo próbować dopłynąć do wypłycenia, np. 30-, 40-metrowego i tam czekać na ratunek. Ewentualnie można próbować ratować się przez tzw. śluzowanie.
Może pan opisać tę procedurę?
Kilka osób wchodzi do śluzy. Są już oczywiście ubrani w kombinezony ratunkowe. Zamyka się właz górny i dolny, zalewa się śluzę, wyrównuje ciśnienie i po otwarciu górnego włazu próbuje wypłynąć na powierzchnię. Oprócz ostatniego na pokładzie. Ten nie ma szans na ratunek. Chyba, że dzieje się tak, jak w przypadku przywoływanego już San Juan. Tam doszło do implozji i zgniecenia kadłuba. Ułamki sekund. Załoga być może nawet nie wiedziała, że umiera. Może. Okręt typu 209 ma w mojej ocenie, w takiej sytuacji, niewielkie szanse na ratunek. Nie sądzę, by znaleziono ten okręt cały i zdrowy. Wiem, że płynie tam z maksymalną prędkością okręt ratowniczy, ale dopłynąć raczej tam nie dopłynie na czas. Ale prawdy o jego zatonięciu możemy nigdy nie poznać.
Wiadomo po czterech lata, co stało się z argentyńskim statk…
OKRĘTEM! W marynarce wojennej są OKRĘTY. Statki są w marynarce handlowej.
Z argentyńskim okrętem.
San Juan był wcześniej na stoczni, dokonywano w nim napraw. Źle wykonany remont, przemysłem własnym zamiast u producenta, bo nie było środków… i katastrofa gotowa. W ogóle okres przebywania na stoczni to dla okrętu najtrudniejszy i najbardziej niebezpieczny. Ludzie pracujący w stoczniach nie mają nawyków marynarzy, pewnych ich schematów działań.
Dowodzi tego przykład naszego ORP Orzeł, który doznał uszkodzeń w Stoczni Wojennej.
Na Orle spaliła się – nazwijmy to – skrzynka z bezpiecznikami. Oraz pewne powłoki. Było dużo dymu, ale sytuacja nie była tak groźna, jak się ją przedstawiało w mediach.
Pan pływał i na Orle, i na jednym z Kobbenów. Może pan opowiedzieć o życiu na okręcie i porównać je?
Okręt podwodny to nieduże, zamknięte środowisko. Pływa na nim zamknięta na niedużej przestrzeni grupa ludzi, oni są na siebie "skazani". Wie pan, że dowódca Kobbena musi spać do połowy wchodząc w stalową "puszkę"? Orzeł jest większy, wygodniejszy, są na nim kabiny. Oczywiście, pływając na nim i np. mając czas odpoczynku wciąż słyszało się komendy, pracę maszyn, ale można się od tego odseparować. Na Kobbenie słychać pracę sonaru, meldunki, oficera wachtowego… Mówiąc krótko, człowiek cały czas "żyje okrętem".
A inne różnice?
Kobbeny są mniejsze, bardziej manewrowe. Procedura stawania na chrapach, czyli wynurzenia i wentylacji okrętu lub dostarczenia tlenu do silników Diesla jest szybsza. Kiedy na Kobbenie daje się komendę "prawo na burt", to okręt skręcał niemal błyskawicznie, ma większą szybkość reakcji. Na Orle trwa to dłużej. To duża, ciężka jednostka, ma mniejszą manewrowość, co daje się odczuć np. w porcie. Ale Orzeł ma swoje zalety, oczywiście. Jego autonomiczność to ok. 60 dni. Na tyle ma zapasów wody i jedzenia. Przez tyle dni może więc, w teorii, być w morzu. Oczywiście racjonalnie wykorzystując zapasy paliwa, bo jego zużycie zależy od wielu czynników, takich jak wykonywane manewry na przykład. W Kobbenie ten okres jest krótszy.
Jaki jest pana rekord przebywania w morzu, pod wodą?
Mój to chyba około 20 dni pod wodą. Z tym że trzeba pamiętać, iż przez cały ten czas nie jest się w pełnym zanurzeniu. Wynurza się "na chrapy" np. w celu wentylacji okrętu. A pływając po Bałtyku, często płynie się wręcz w wynurzeniu. Mniej więcej od zachodniej granicy Polski do cieśnin duńskich. A duże jednostki, np. amerykańskie czy rosyjskie okręty podwodne o napędzie jądrowym, mogą być na morzu oczywiście o wiele dłużej. Właśnie – jądrowym. Jestem tu purystą językowym i będę używał tego określenia. Określenie "okręt atomowy" to rusycyzm. "Okręt o napędzie nuklearnym" – to kalka z języka angielskiego. Ja używam polskiej formy "okręt o napędzie jądrowym" i kropka.
Po 18 latach pływania pod wodą ogląda pan filmy o tej tematyce?
Nieee, za dużo miałem tego na co dzień. Skupiam się na wyszukiwaniu błędów i luk, co odbiera mi przyjemność z oglądania (śmiech).
Wracając do pobytu pod wodą – to trudne doświadczenie?
Niekoniecznie. Do połowy rejsu może być, później jest łatwiej, bo wiesz, że masz bliżej do powrotu na ląd. Jeśli są to manewry czy ćwiczenia, to po prostu odlicza się dni. Kiedy pracuje się np. w korporacji, to też zdarzają się wyjazdy czy delegacje, więc trzeba to traktować w pewien sposób podobnie. Ale poza tym nie ma wielkich różnic. Wpada się w rytm. Sen – służba – wachta. Sen – służba – wachta. Czasem wykonanie ćwiczenia. I tyle. Wchodzi rutyna. Jedynym urozmaiceniem są posiłki, gdy można się spotkać w większym gronie, porozmawiać. Ponarzekać na jedzenie czy pośmiać się np. z kucharza.
Nie ma poczucia wyobcowania? Samotności?
Wie pan, 30 lat temu podpięcie się do zewnętrznej anteny i chwila rozmowy przez telefon komórkowy było przekroczeniem zasad. Dziś w niektórych marynarkach zachodnich na okrętach dostęp do internetu dla wszystkich staje się standardem. Bo kiedy ktoś idzie na kilka miesięcy w morze i znika z mediów społecznościowych, to czuje się społecznie wykluczony bez Facebooka, Instagrama czy Twittera. Bo trzeba wrzucić zdjęcie, tweeta, sprawdzić, co u rodziny i znajomych. Czasy się po prostu zmieniają. W korporacjach rekruterzy oferują "owocowe czwartki", a w marynarce wojennej – dostęp do mediów społecznościowych na okręcie (śmiech).
Tomasz Witkiewicz – Komandor porucznik. Marynarz. Oficer nawigacyjny, torpedysta, zastępca dowódcy i dowódca okrętu. Pływał sześć lat na ORP Orzeł i 12 lat na jednostkach typu Kobben. Przez 8 lat dowodził ORP Sęp.
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.