Mała, pomorska wieś Strzelinko, położona nad malowniczym jeziorem. Nagle z zarośli rozlegają się odgłosy wygłodniałego stwora.
Tak, tak, wiem, że jesteś głodny. Ach, oto nadchodzi obiad – zwraca się do niego mężczyzna.
Stojącego za tymi słowami Alice'a Coopera fanom muzyki rockowej przedstawiać nie trzeba. Słynący z wyrazistego scenicznego wizerunku i zamiłowania do horrorów wokalista przyjechał 15 czerwca 2022 roku do amfiteatru w Dolinie Charlotty, by dać jedyny koncert w Polsce na trasie promującej najnowszy album "Detroit Stories". Jak zaprezentował się muzyk, który od ponad 40 lat bawi i "straszy" publiczność na całym świecie?
Frankenstein, biała dama i inne koszmary. Alice Cooper porwał Dolinę Charlotty
Występ Alice'a Coopera w amfiteatrze w Dolinie Charlotty został zorganizowany przez agencję Winiary Bookings. Nie jest jasne, dlaczego wybór padł akurat na tę firmę. Faktem jest, że jeszcze przed rozpoczęciem koncertu nastąpił spory zgrzyt. Organizatorzy nie mieli zielonego pojęcia, o której rozpocznie się show, nie wspominając o trzykrotnie przesuwanej godzinie otwarcia bram.
Dalej z organizacją nie było wcale lepiej, bo kilkutysięczny tłum zaczęto wpuszczać przez dwa wejścia na godzinę przed startem supportu. Należy dodać, że promocja koncertu także mocno odbiegała od światowego poziomu. Poskąpiono pieniędzy nawet na plakaty promocyjne, co przełożyło się na to, że tylne rzędy amfiteatru świeciły pustkami.
Jako artysta wspierający w Dolinie Charlotty wystąpił fiński wokalista Michael Monroe, znany głównie z koncertów w latach 90. z zespołem Hanoi Rocks. Zaproponowany przez niego show zdecydowanie przypadł publiczności do gustu. Wokalista dwoił i troił się na scenie, śpiewając swoje największe przeboje, takie jak "One Man Gang" czy "Dead, Jail or Rock 'n' Roll".
Michael Monroe chętnie wchodził także w interakcje z uczestnikami koncertu, stając choćby na głośniku znajdującym się tuż przed publicznością. W pewnym momencie postanowił wspiąć się bez jakiegokolwiek zabezpieczenia na rusztowanie okalające scenę i stamtąd zaśpiewać część utworu. Choć był to pomysł bez wątpienia niebezpieczny, brawurowy pomysł muzyka przypadł do gustu zgromadzonym w amfiteatrze fanom.
Po występie fińskiego artysty scena została zasłonięta płachtą z oczami Alice'a Coopera. Po chwili oczekiwania zza kurtyny rozległ się "niepokojący" komunikat.
Witajcie w zamku koszmarów Alice'a Coopera. Drzwi zostały zamknięte, a wy jesteście zgubieni – usłyszeli fani.
Wraz z pierwszymi dźwiękami utworu "Feed my Frankenstein" na scenę wyszedł główny gość wieczoru. Alice'owi Cooperowi na scenie od lat towarzyszy jego zespół: gitarzyści Ryan Roxie i Tommy Henriksen, gitarzystka Nita Strauss, basista Chuck Garrick oraz perkusista Glen Sobel. Tak było również i tym razem.
Koncert rozpoczął się z przytupem od najbardziej znanych kawałków Alice'a Coopera. "No More Mr Nice Guy", "Bed of Nails" oraz "Hey Stoopid" wywołały bardzo żywiołową reakcję fanów. Nie zabrakło także charakterystycznego, gigantycznego stwora Frankensteina przechadzającego się po scenie.
Pierwszym punktem kulminacyjnym koncertu był utwór "He's Back (The Man Behind The Mask)", napisany przez Coopera do amerykańskiego horroru "Piątek, trzynastego". W pewnym momencie na scenę wybiegły dwie młode aktorki. Jedna z nich wdrapała się na basztę scenicznego zamku. Tam jednak zaczaił się na nią główny zły z filmu, Jason Voorhees. Antagonista z charakterystyczną hokejową maską bez chwili wahania "zasztyletował" dziewczynę.
To był jednak dopiero początek atrakcji dla fanów horrorów. W trakcie utworu "Billion Dollar Babies" Alice Cooper został "napadnięty" przez bobasa gigantycznych rozmiarów, a podczas "Roses on White Lace" na zamku zaczęła straszyć biała dama, odgrywana przez żonę wokalisty, Sheryl Cooper. Pomiędzy tymi dwoma utworami znalazło się jeszcze miejsce na gitarowe solo w wykonaniu Nity Strauss.
Na koncercie pojawiły się także klasyczne hity Alice'a Coopera, takie jak "I'm Eighteen" czy "Poison". Szczególnie ten drugi utwór spotkał się z entuzjastycznym przyjęciem polskich fanów. Później jednak nastąpił pewien przestój. Zespół bez Alice'a Coopera na scenie zagrał wersje instrumentalne trzech utworów: "My Stars", "Devil's Food" i "Black Widow".
To była jednak tylko przygrywka do głównego dania wieczoru. W utworze "Steven" Alice Cooper wychodzi na scenę w kaftanie bezpieczeństwa. Kiedy udaje mu się z niego uwolnić, przygotowuje się do "zabicia" dziecka w formie plastikowej lalki. Za ten niecny plan muzyk zostaje błyskawicznie skazany na śmierć przez ścięcie na gilotynie. Dokonuje się "dekapitacja", a biała dama zaczyna tańczyć z "odciętą głową" Alice'a Coopera.
Szybko jednak okazuje się, że wokalista nie jest wcale taki "martwy", jak mogłoby się wydawać. Po chwili wychodzi bowiem zaśpiewać na finał utwory "Dead Babies", "I Love the Dead", "Escape" i "Teenage Frankenstein". Na bis grany jest klasyczny hit "School's Out", ze wstawką z "Another Brick in the Wall Pt. 2" zespołu Pink Floyd. Dopiero wtedy wokalista burzy czwartą ścianę, po raz pierwszy zwracając się bezpośrednio do publiczności i przedstawiając zespół.
Życzę wam, żeby wasze koszmary były wspaniałe – żegna się z fanami.
Rockowe show w najlepszym wydaniu. U Alice'a Coopera nie widać żadnych oznak zmęczenia
Koncert Alice'a Coopera to punkt obowiązkowy dla wszystkich fanów muzyki rockowej. Dobrze odnajdą się na nim także miłośnicy horrorów. Przedstawiające rozmaite koszmary piosenki składają się w pewnego rodzaju opowieść, której warto doświadczyć na własnej skórze.
Należy jednak zaznaczyć, że cała shock rockowa otoczka nie miałaby prawa bytu, gdyby nie znakomite gitarowe kompozycje. Pomimo 74 lat na karku wokalista wciąż znajduje energię, by śpiewać kawałki i odgrywać inscenizacje z pełnym zaangażowaniem. Zdecydowanie pomaga mu też relatywnie młody zespół.
Nieco niezrozumiałe wydawać się mogą kolejność utworów oraz decyzja o graniu części z nich w wersji instrumentalnej. Zupełnie inaczej mogłoby wyglądać całe show, gdyby "ścięcie" Coopera nastąpiło wcześniej, a następnie zespół śpiewał piosenki "w zastępstwie" za niego. Zdaje się jednak, że kluczowym elementem koszmarów jest to, że przedstawiane w nich wydarzenia nie idą wcale po naszej myśli.
Występ mógłby z powodzeniem stanowić zwieńczenie muzycznego dorobku Alice'a Coopera. Nie ma jednak ku temu przesłanek, bowiem nie widać u wokalisty jakichkolwiek oznak zmęczenia. Koncert w Dolinie Charlotty udowodnił, że amerykański muzyk na scenie czuje się jak ryba w wodzie. A do tego cały czas podkreśla w wywiadach, że na razie na emeryturę się nie wybiera.
Jan Manicki, dziennikarz Wirtualnej Polski
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.