Namiastką dzisiejszych fast-foodów były w PRL-u smażalnie. Można w nich było kupić m.in. frytki. Najczęściej takie lokale były czynne w pobliżu targowisk, dworców; nie brakowało ich w także w ośrodkach turystycznych. Po koniec lat 70. i na początku 80. nieśmiało na gastronomiczne "podwórko" wchodziły pierwsze punkty ze sprzedażą hot-dogów. Tu jednak powstał problem. W PRL-u nie zawsze były parówki. Ale od czego pomysłowość polskich przedsiębiorców? Zamiast parówek – jako farsz – dodawano np. sos z pieczarek. I chętnych nie brakowało. Po tak oryginalne "hot-dogi" ustawiała się często długa kolejka.
Z czasem Polacy zajadali się też zapiekankami, które też cieszyły się dużym popytem. Tu także najbardziej typowym farszem były pieczarki.
W tym samym okresie zaczęto też otwierać pierwsze pizzerie. Powiedzmy sobie szczerze – z prawdziwą pizzą miały one niewiele wspólnego. Wielu Polaków wspomina jednak je do dziś z ogromnym sentymentem.
Większość z nich to były państwowe lokale. W każdym duże piece, do których na blasze wkładano kilkanaście niewielkich pizz naraz. Po kilkunastu minutach były gotowe. Podawane na papierowej tacce, obficie polane keczupem. Ciasto było podobne do typowego cebularza. Grube i pulchne. Farsz? Tutaj była pełna dowolność. Zazwyczaj był to jeden, główny składnik. Zdarzały się pizze z kurczakiem, kiełbasą, pieczarkami, a nawet kiszoną kapustą, bo akurat tylko to można było danego dnia zdobyć. Z warzyw królowała cebula i papryka.
Czytaj też: PRL – Nie ma takiego miasta Londyn. Jest Lądek-Zdrój, czyli jak Polacy wysyłali kiedyś telegramy?
Jedna z takich pizzerii, która w latach 80. cieszyła się ogromną popularnością, mieściła się m.in. w Lublinie przy ówczesnej ulicy Pstrowskiego (dziś Kołłątaja). Obok niej mieściło się kino "Wyzwolenie".
- Pizza po seansie to był obowiązkowy punkt wieczoru – wspomina Krzysztof Dudek, mieszkaniec Lublina. - Niektórzy wychodzili z kina tuż przed końcem seansu, żeby zająć kolejkę. A i tak trzeba było swoje odstać. Kiedyś, jako nastolatek byłem w kinie z dwoma kolegami. Ostatni w kolejce stali na dworze. Byliśmy strasznie głodni, jak to młodzi ludzie. Kiedy doszło do nas, to poprosiliśmy o całą blachę. Wychodziło chyba po cztery pizze na każdego z nas. W kolejce rozległ się szmer niezadowolenia, ale nie przejmowaliśmy się tym. Zjedliśmy co do okruszka.
Pod koniec lat PRL-u w sklepach pojawiły się też pizze mrożone. Były dość tanie, ale większość z nich po upieczeniu zniechęcały swoim wyglądem i smakiem do jedzenia. Zazwyczaj głównym składnikiem były także pieczarki. Po podgrzaniu robiła się z nich szara breja.
Wielu Polaków tak pokochało pizze, że robili je też sami w domu. Niektórzy twierdzą, że to były najlepsze pizze, jakie jedli z życiu. Najgrubsze ciasto wychodziło w prodiżu.
Pod koniec lat 80. w całym kraju zaczęto otwierać nowe pizzerie, w których można już było zjeść pizzę, przypominającą włoski oryginał. Wówczas jednak wiele osób skarżyło się, że pizze są "oszukane". Mają za cienkie ciasto. Nie mówiąc o tym, że nie są polane keczupem.
Nie tylko pizza z farszem z kapusty kojarzy się wielu z reliktami gastronomicznymi PRL-u. To także saturatory, w których przez lata Polacy gasili pragnienie. Sam pomysł przenośnych urządzeń na kółkach, w których sprzedawano gazowaną wodę, był trafiony.
W latach 60. i 70. nie było zbyt wielu punktów gastronomicznych, gdzie można było ugasić pragnienie – poza budkami z piwem.
Saturatory stały w każdym większym mieście Polski. Pod warunkiem, że było gorąco. Często też ustawiano te urządzenia w pobliżu dworców, podczas imprez masowych, koncertów. Na brak klientów nikt ze sprzedających nie narzekał. Zdarzało się, że ciągnęły się do nich długie kolejki.
Warto dodać, że gaszenie pragnienia Polaków urosło przez lata do problemu ogólnopolskiego. Zwłaszcza w lecie, w czasie żniw. Media nie zostawiały wtedy suchej nitki na producentach napojów i na handlu. Niemal co roku z czołówek ogólnopolskich gazet można było wyczytać, że handel znów poniósł klęskę i w sklepach nie ma dostatecznej ilości oranżady czy wody.
Zupełnym kuriozum był przypadek z lat 70., kiedy jeden z producentów wód żalił się, że od dłuższego czasu produkcja stoi, bo brakuje im kapsli do butelek. Tymczasem, jak ustaliła gazeta, w pobliżu tego zakładu funkcjonował inny — państwowy producent kapsli. Też się żalił. Że nie ma chętnych na ich towar.
Pierwsze saturatory pojawiły się na ulicach polskich miast już w latach 50. Pochodziły z ZSRR, który był wówczas jedynym producentem tych urządzeń. Była to prosta i dość pomysłowa konstrukcja, którą dzięki kółkom (takim jak w produkowanych wtedy motorowerach) łatwo można było codziennie stawiać w innym miejscu. Wodę pobierano gumowymi przewodami (na wyposażeniu) z wodociągu. Do każdego saturatora podłączano butlę z CO2. Inaczej nie byłoby "bąbelków".
Zdarzało się, zwłaszcza w centrum miasta, że te urządzenia stały w jednym miejscu przez cały czas. Ale miały zabezpieczenie przez kradzieżą – fabryczny, solidny łańcuch z kłódką. Zazwyczaj był przyczepiany do latarni lub drzewa.
Klienci mieli do wyboru dwa rodzaje wody – z sokiem (droższą) i bez soku (tańszą). Do dzisiaj o tym napoju w szklanej szklance mówi się "gruźliczanka". To za sprawą wielorazowej szklanki, którą po każdym kliencie sprzedawca jedynie opłukiwał zimną wodą – oczywiście bez jakichkolwiek detergentów. Stawiał ją do góry dnem, naciskał na guzik i woda pod ciśnieniem opłukiwała od wewnątrz szklankę. I podawał następnemu.
Byli jednak tacy, którzy za żadne skarby nigdy nie wypili w ten sposób "gruźliczanki". Brzydzili się. Większość Polaków do dzisiaj jednak pamięta smak gazowanej wody z sokiem malinowym – ze szklanki, z której przed nimi piło setki innych, spragnionych rodaków. Jak wspominają emerytowani pracownicy Sanepidu, uliczne punkty sprzedaży były przez nich często kontrolowane. Nigdy nie było epidemii.
Dzisiaj ten sposób sprzedaży napojów jest to nie do pomyślenia, chociaż w Gruzji, w małych miejscowościach można jeszcze spotkać budki, w których w ten sposób klienci piją kwas chlebowy.
Saturatory były najczęściej w kolorze niebieskim. Sprzedawcę od słońca chronił kolorowy parasol lub daszek. Musiał być też ubrany w biały fartuch. Takie były przepisy.
Saturatory były produkowane w poznańskiej fabryce Pofamia. Trudno powiedzieć, ile ich było w kraju. Firma już nie istnieje. Splajtowała. Te urządzenia produkowano także w Spółdzielni Mechaników w Warszawie oraz w Rudzie Śląskiej.
W niektórych miastach można było także skorzystać z saturatorów bezobsługowych. One także były wzorowane na tych z ZSRR, gdzie były niezwykle popularne. Ich zasada działania była taka sama jak mobilnych. Wrzucało się monety lub żetony do automatu i po chwili szklanka zapełniała się wodą sodową z sokiem, lub bez. Był jednak drobny szczegół. Do szklanki był przymocowany solidny, metalowy łańcuch.
Odrestaurowany saturator z lat 50. ub. w. można było niedawno kupić na popularnym portalu aukcyjnym za 19 tysięcy złotych. Tyle trzeba zapłacić za możliwość skosztowania kultowej "gruźliczanki" z jeszcze bardziej kultowego saturatora.