Polskie środowisko górnicze jest pogrążone w żałobie. Najpierw doszło do wielkiej tragedii w kopalni Pniówek w Pawłowicach, a zaledwie trzy dni później wydarzył się dramat w Zofiówce w Jastrzębiu-Zdroju.
Czytaj także: Putin jest chory? Spójrzcie na jego usta
Feralnej nocy w Zofiówce pracować miał pan Łukasz. W kopalni nie pojawił się jednak dlatego, że nie dostał zdolności do pracy od lekarza. Miało to związek z wypadkiem, jakiemu uległ w styczniu. Decyzja medyka uratowała mu życie.
Jest mi co innego pisane, po prostu - powiedział pan Łukasz w rozmowie z "SE".
Po wypadku otrzymał liczne telefony od kolegów. Widzieli jego nazwisko na liście, co sprawiło, że mocno się zaniepokoili.
Bardzo byli zdziwieni, gdy usłyszeli mój głos w słuchawce. Zginęło pięciu chłopaków z mojej brygady przodkowej. Byliśmy jak bracia. Spotykaliśmy się w pracy i po robocie. Razem spędzaliśmy czas, mogliśmy na siebie liczyć. Nasze dzieci wspólnie się bawiły, byliśmy jak rodzina - zaznaczył górnik.
Czytaj także: Łukaszenka o Polsce. "Zobaczcie, co się dzieje"
Tragedia w kopalni Zofiówka. Górnik nie może zmrużyć oka
Pan Łukasz mocno przeżył tragedię. Nadal ma przed oczami kolegów, których już nigdy nie zobaczy. Jest poruszony do tego stopnia, że nie może spać.
Nie wiem, jak sobie z tym poradzę, gdy minie szok. W 2005 roku także przeżyłem podobny wypadek. Był wyrzut w rejonie D. Wtedy zginęło trzech górników, ja wyszedłem o własnych siłach - zdradził "Super Expressowi".