Wielgus zaprzeczył i uznał publikację za próbę skompromitowania. Wsparli go: prezydium Episkopatu, ustępujący prymas Glemp, kardynał Dziwisz oraz senat KUL. A także Watykan, który opublikował komunikat zapewniający o pełnym zaufaniu Benedykta XVI do nowego biskupa warszawskiego oraz o tym, że przy jego wyborze wzięto "pod uwagę wszystkie okoliczności jego życia, między innymi także związane z jego przeszłością".
Parę tygodni później dwie komisje - jedna powołana przez Rzecznika Praw Obywatelskich Janusza Kochanowskiego oraz Kościelna Komisja Historyczna - ogłosiły, że tajna współpraca Wielgusa była świadoma. Mimo to 5 stycznia 2007 roku doszło do objęcia przez niego stanowiska.
W odezwie do wiernych pierwszy raz przyznawał się do współpracy, wyrażał żal, prosił o przyjęcie go jako biskupa i oddawał się do dyspozycji papieża (czego nie musiał robić, bo cały czas w niej pozostawał). Po czasie twierdził, że tekst nie był jego autorstwa, lecz został mu dostarczony przez Kowalczyka. Dwa dni później, pół godziny przed planowanym ingresem do katedry warszawskiej, Nuncjatura Apostolska w Polsce ogłosiła, że Wielgus na prośbę papieża zrezygnował z urzędu. Przeniósł się do Lublina. Do dziś uważa, że został skrzywdzony i zaszczuty.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Kościół kontra bezpieka
Czy Wielgus był "czarną owcą", wyjątkiem od reguły, jednym z nielicznych duchownych współpracujących z bezpieką? Przez cały okres PRL władze próbowały zinfiltrować Kościół. Władza traktowała go jako suwerenny podmiot, ale jednocześnie prowadziła wobec niego działalność szpiegowską. Funkcjonariusze władzy kontaktowali się z księżmi, dowiadywali się, próbowali pozyskiwać księży na współpracowników, podsłuchiwali ich i podglądali.
Poza okresem stalinowskim działania te nie służyły do buntowania księży przeciw biskupom, lecz do zdobycia wiedzy. - Wyszyński zdawał sobie z tego sprawę, ale nie wpadał w histerię. Wiedział, że taka jest rzeczywistość i po prostu trzeba uważać. Sam był podsłuchiwany i o tym też wiedział - opowiada Friszke. Pytam, czy istnieją dane dotyczące skali współpracy polskiego kleru z SB. - Istnieją szacunki, że mówimy o mniej więcej 10 procentach polskich księży. Dla przykładu: według kościelnych roczników statystycznych w 1976 roku było w Polsce 18 tysięcy 529 księży.
By szacunki dookreślić lub zamienić w wiedzę, potrzebne byłyby akta. Tych jednak nie ma. Jak tłumaczy Friszke, "zadbał o to generał Kiszczak", doprowadzając do sytuacji, gdy akta Departamentu IV - zajmującego się rozpracowywaniem związków wyznaniowych zachowały się mniej więcej w jednej dziesiątej. - Co stało się z resztą? W większości zapewne zostały zniszczone. Niektórzy mówią, że oddano je Episkopatowi, ale w to nie wierzę. Być może dotyczy to bardzo niewielkiej ich części, ale całości? To była gigantyczna ilość papieru (…).
O tym, że część esbeckich akt dotyczących Kościoła zachowała się w Moskwie, przekonani są sami biskupi. W biografii Michalika czytamy:
"Arcybiskup (…) opowiada, że kiedy wiosną 1991 roku pojechał do Moskwy (…), cała delegacja mieszkała w polskiej ambasadzie. (…) Witając go, jeden z urzędników podał mu cały jego życiorys. Wiedział, gdzie się urodził, studiował, pracował. - Zapytałem, skąd to wszystko wie, a on wtedy wyprowadził mnie na zewnątrz i powiedział: - Widzi ksiądz ten żółty budynek tam na rogu? To jest Łubianka. Jak wiedziałem, kto przyjedzie, to poszedłem do nich i poprosiłem o księdza akta.
Ta historia nie dowodzi jednak niczego. Michalik od 1978 do 1986 roku pracował w Rzymie, gdzie - jak otoczenie każdego papieża - był pod obserwacją służb wywiadowczych innych krajów, w tym Związku Radzieckiego (Michalik na stanowisku rektora Kolegium Polskiego zastąpił zresztą księdza Bolesława Wyszyńskiego - współpracownika PRL-owskiego wywiadu). Nie wydaje się zresztą szczególnie trudnym do ustalenia, gdzie urodził się, studiował i pracował polski biskup.
Tak czy owak, nie da się dziś odtworzyć skali oraz szczegółów współpracy części duchownych z komunistycznymi służbami. Byli współpracownicy mogą liczyć na to, że ich poczynania nie wyjdą na światło dzienne. Nie mogą być tego jednak pewni. Po pierwsze, ze względu na ocalałe 10 procent akt Departamentu IV, po drugie, część akt mogła znaleźć się w tak zwanym "zbiorze zastrzeżonym", który do 2017 roku zawierał akta Instytutu Pamięci Narodowej utajnione dla "bezpieczeństwa państwa" (…). Po trzecie, ponieważ informacje o współpracy niektórych księży zachowały się w dokumentach innych departamentów (…).
Duchowni w służbie bezpieki
Współpraca współpracy nierówna. Różny był także stopień jej formalizacji. Od księży rzadko brano zobowiązania. Według wewnętrznej instrukcji Służby Bezpieczeństwa ksiądz to człowiek o silnym poczuciu wewnętrznej wartości, więc lepiej nie sprawiać wrażenia, że zostaje do czegoś zmuszony. Niektórych wciągano powoli i manipulowano. Innych korumpowano lub szantażowano.
Najsilniejszym argumentem w arsenale bezpieczniaków były tak zwane "sprawy obyczajowe". I znów: nie można wrzucać do jednego worka romansów razem z gwałceniem dzieci. Niemniej, gdy bezpieka dowiadywała się o czymkolwiek, co mogła wykorzystać, to prędzej czy później to robiła. Bywało też, że kluczowa była zawiść lub chęć zemsty. Wreszcie: niekiedy to sam ksiądz rozpoczynał grę, żeby uzyskać zgodę na budowę kościoła czy studia w Rzymie. - Tego typu motywy pozwalały agentowi postrzegać współpracę jako podjętą w imię dobra – komentuje Friszke.
Owa gra bywała niemądra i nieskuteczna, ale nie zawsze podła. Wielu pozyskanych, nie tylko w sutannach, coś dawało, czegoś nie, coś mówiło, coś przemilczało. Często przegrywali, nie wiedząc, że nie są w stanie kontrolować tego, co się dzieje z podanymi przez nich informacjami, które - w połączeniu z wiadomościami z innych źródeł - okazywały się dla bezpieki znacznie cenniejsze, niż się "graczom" wydawało.
Czytaj też: Lustracja w II Rzeczpospolitej?
Wielka gra
Mechanizm "gry" jest szczególnie istotny w przypadku oskarżeń wysuwanych przeciw hierarchom, którzy byli biskupami już za PRL. Im ktoś bowiem miał wyższą pozycję, im trudniej władzy było mu realnie zaszkodzić, tym częściej motywem współpracy mogła być właśnie rozgrywka. - To przykład kardynała Gulbinowicza?
Tak sądzę - odpowiada Friszke. - Gdyby Gulbinowicz zerwał rozgrywkę, to Służba Bezpieczeństwa musiałaby się z tym pogodzić. Niewiele mogli mu zrobić. Nie ma możliwości, by był "na ich pasku". Dzięki temu - nawet jeśli dla Służby Bezpieczeństwa był przydatny i mówił za dużo - we własnym poczuciu mógł być człowiekiem antykomunizmu wspierającym opozycję.
W ten sposób współpracownicy mogli przekonywać samych siebie, że płacili władzy trybut nie ze słabości, z niezdolności powiedzenia "nie", lecz pod wpływem okoliczności. A jednocześnie wspomagali inicjatywy, które władzy nie służyły. Zachowywali integralność wewnętrzną.
Czytaj też: Ilu Polaków współpracowało z bezpieką?
Personalny sukces komunistów
Bywały jednak także przypadki, do których opisania nie sposób użyć ani słowa "gra", ani "nieznaczące". Jednym z najbardziej jaskrawych jest historia biskupa Bogdana Sikorskiego, ordynariusza diecezji płockiej w latach 1964–1984. Biskupem płockim mianował go Paweł VI za zgodą prymasa Wyszyńskiego oraz PRL-owskich władz. Historycy do dziś uznają ten wybór za jeden z większych sukcesów personalnych służb komunistycznych w rozgrywce z Wyszyńskim.
Przez 20 lat biskupem niedalekiej od Warszawy diecezji, w mieście o strategicznym znaczeniu ze względu na przemysł paliwowy, był świadomy współpracownik Służby Bezpieczeństwa, przyjmujący prowadzących go oficerów na regularnych kolacjach, co więcej, już w owym 1964 roku żyjący w stałym związku i mający syna, któremu potrafił - według doniesień na temat odsunięcia go od rządów w diecezji - wyprawić wesele w pałacu biskupim.
Dopiero w 1984 roku Jan Paweł II powołuje na biskupa koadiutora (z prawem następstwa) Zygmunta Kamińskiego (…).
Lustracja w Kościele
Po sprawie Wielgusa, która ukazała, że mechanizmy wyboru biskupów oraz lustracji duchownych są niewydolne i nie chronią Kościoła w Polsce przed kompromitującymi wpadkami, działania przyspieszają. Biskupi spotykają się na nadzwyczajnym posiedzeniu, na którym ustalają, że "wszyscy hierarchowie złożą wnioski o zbadanie przez Komisję Historyczną zgromadzonych w IPN dokumentów na ich temat" oraz że "w diecezjach, w których jeszcze nie zostały powołane komisje historyczne, powinny one powstać".
Tyle deklaracje Episkopatu jako całości. Nie ma on jednak władzy nad poszczególnymi biskupami. W niektórych diecezjach komisje historyczne powstały po bardzo długim zwlekaniu, w przypadku innych nie sposób odnaleźć żadnych efektów ich działania, a niekiedy nawet jednoznacznej informacji, czy w ogóle zostały powołane.
Inaczej sprawa wygląda w przypadku ogólnopolskiej Kościelnej Komisji Historycznej. Rzeczywiście, rozpatrywała sprawy wszystkich biskupów tworzących Episkopat w 2007 roku. Gdy w czerwcu tego samego roku zakończyła prace, ogłosiła, że wśród 102 biskupów kilkunastu zostało zarejestrowanych jako tajni współpracownicy, kontakty operacyjne lub informacyjne. W aktach nie odnaleziono zobowiązań, podpisanych informacji czy informacji o choćby ustnej zgodzie na współpracę. W biografii Michalika czytamy:
"Mimo to hierarchowie zdecydowali o powołaniu zespołu do spraw oceny etyczno-prawnej, który miał ocenić postawy poszczególnych członków Episkopatu, których nazwiska widniały w dokumentach zgromadzonych w IPN. W listopadzie raport na ten temat przesłano do Watykanu. Na początku 2009 roku watykański sekretarz stanu, kard. Tarcisio Bertone, przesłał do abpa Józefa Michalika list, w którym napisał, że Stolica Apostolska nie znalazła żadnych podstaw do twierdzeń, że którykolwiek z członków polskiego Episkopatu dobrowolnie współpracował z SB. Michalik przedstawił list wszystkim biskupom, a ci uznali sprawę lustracji za zamkniętą. Treść raportu Komisji Historycznej pozostała w tajemnicy".
Ignacy Dudkiewicz