Od kilku lat trwał w Wojsku Polskim przetarg na nowe śmigłowce bojowe. Program ten, znany pod kryptonimem "Kruk" zakładał pozyskanie nowych maszyn bojowych, które zastąpią wysłużone, pochodzące z lat 80 poradzieckie śmigłowce Mi-24.
Ostatecznie wybór padł na amerykańskie AH-64 Apache. Produkowana przez koncern Boeing maszyna jest prawdopodobnie najbardziej zaawansowanym współczesnym śmigłowcem bojowym na świecie. Przenoszący ciężkie uzbrojenie, w tym przeciwpancerne pociski kierowane (ppk) Apache to latające "dzieło sztuki", naszpikowane bronią i zaawansowanymi systemami elektronicznymi.
Czy jednak tak wielki zakup, jak postulowany przez min. Błaszczaka jest nam potrzebny? 12 mld dolarów, bo tyle mają kosztować nowe maszyny, to kwota olbrzymia. Jak bardzo? To nieco ponad 1/10 ogólnego budżetu ministerstwa obrony na bieżący rok. Spróbujmy odpowiedzieć, po co w ogóle Polsce tak ogromne zakupy.
Ważny klocek w większej konstrukcji
Śmigłowce szturmowe, wykorzystywane obecnie przez polską armię to Mi-24. Wywodzące się konstrukcyjnie z przełomu lat 60 i 70, przez Polskę kupione albo w latach 80, albo przekazane z NRD.
Są to, jak tłumaczy dr Michał Piekarski z Uniwersytetu Wrocławskiego maszyny zużyte i mocno wyeksploatowane. Brakuje do nich pocisków przeciwpancernych, zaczyna brakować pocisków niekierowanych i części zamiennych. To śmigłowiec Mi-24 "zgubił" 10 sierpnia zapalnik do pocisku nad Puszczą Białowieską.
Czytaj też: Incydent przy granicy. Wojsko zgubiło zapalnik
Przynajmniej kilka sztuk przekazaliśmy walczącej Ukrainie. M.in. dlatego zakup nowych maszyn jest konieczny. Szczególnie, że za wschodnią granicą mamy państwa agresywne – Rosję i Białoruś. Piekarski tłumaczy, że posiadanie adekwatnych środków bojowych to jeden z klocków, tworzących piramidę, system zbrojeniowy armii.
W 2017 r. powstała Koncepcja Obronna RP, która zakładała znaczne zwiększenie liczby śmigłowców bojowych, wynikających z ówczesnych założeń. Oczywiście, już wtedy postrzegano Rosję jako główne zagrożenie. Ale mimo iż Rosja straciła ogrom sprzętu i czołgów w Ukrainie, a oprócz tego jest i będzie objęta sankcjami, to będzie swój potencjał zbrojeniowy odbudowywała. I musimy mieć środki zdolne do przeciwdziałania w razie potencjalnej agresji - mówi dr Piekarski.
Trzy plusy, trzy minusy
Skoro więc konieczność pozyskania nowych maszyn mamy wyjaśnioną, spróbujmy przedstawić trzy największe plusy i trzy minusy tegoż zakupu. Tłumaczy je komandor Wiesław Goździewicz, ekspert w zakresie planowania operacyjnego NATO.
Oficer nie ma wątpliwości, że kupujemy najnowocześniejszy obecnie śmigłowiec szturmowy na świecie. Jest to także maszyna sprawdzona w działaniach bojowych, choćby w Iraku i Afganistanie, oraz dosyć popularna, co w pewnym stopniu zmniejsza problemy z logistyką i serwisem.
Są jednak również minusy. Po pierwsze: to zakup "z półki", co radykalnie zwiększa cenę. Po drugie, prawdopodobnie trafią do Polski z zakupionymi dodatkowo ppk Hellfire, czyli konstrukcją już obecnie nieco przestarzałą, zamiast produkowanymi w kooperacji z Brytyjczykami pociskami Brimstone. Po trzecie, jak dodaje kmdr Goździewicz, cena zakupu jest oszałamiająca i wymagałaby off-setu.
Cena, jakość, zmiana systemu
Wróćmy jednak do liczb. Deklarowane przez Błaszczaka 96 maszyn to potężna flota. Byłaby to druga flota tego rodzaju po amerykańskiej. Ale nawet połowa tego, to już byłby ogromny skok jakościowy dla Wojska Polskiego.
Dr Piekarski tłumaczy obrazowo i w olbrzymim uproszczeniu, że byłaby to siła porównywalna z około 500 wrogimi czołgami. A przecież na to nakłada się inne środki bojowe, choćby własną artylerię, bojowe wozy piechoty z przeciwpancernymi pociskami kierowanymi, własne czołgi, lotnictwo.
Ważne jest, że te maszyny byłyby u nas, nasze. Nie musielibyśmy czekać aż "coś przyleci" z Europy Zachodniej. Prosty przykład: wyobraźmy sobie sytuację, że coś znowu dzieje się na granicy, tak jak w przypadku wlotu maszyn z Białorusi. Załóżmy, że mamy w powietrzu parę dyżurną, która patroluje rejon graniczny - tłumaczy Piekarski.
- Takie maszyny mogłyby nie tylko skutecznie przeciwdziałać potencjalnemu zagrożeniu ale także, ze względu na swoje sensory i liczne urządzenia optoelektroniczne, także obserwować ruch w wyznaczonej przestrzeni powietrznej. Dokładając do tego zamówione przez Polskę samoloty wczesnego ostrzegania mamy zaczątek systemu, którego bardzo nam brakuje. A przecież dzięki swoim zdolnościom mogłyby one także "zaglądać" w przestrzeń Białorusi czy Rosji - dodaje ekspert.
Gdzie wady?
Można by zatem zadać popularne internetowe pytanie: gdzie wady? A może ich - oprócz ceny - nie ma? Dr Piekarski wskazuje, że należałoby jednak sformułować kilka pytań, na które winni odpowiedzieć decydenci, którzy wskazali Apache jako nowy śmigłowiec polskiej armii.
Pierwsza kwestia, to kadry. Dwuosobowy (pilot/operator systemów uzbrojenia) Apache będzie wymagał nie tylko wyszkolonych załóg, ale i obsługi. Piekarski stawia np. pytanie, czy będziemy wysyłać pilotów na szkolenia do USA, czy zrobimy tak, jak w przypadku samolotów F-16, że wyszkoleni piloci przekazywaliby później pozyskaną wiedzę w kraju.
Ogromnym wyzwaniem będzie przygotowanie nie tylko załóg, ale też – a może przede wszystkim – ich obsługi, Służby Inżynieryjno-Lotniczej dla tych maszyn. Z tym mają problem sami Amerykanie, a co dopiero my - pyta wrocławski wykładowca.
Następna kwestia to dostępność baz, w których te śmigłowce mogłyby stacjonować. Mi-24 zgrupowane są w dwóch bazach: w Inowrocławiu i Pruszczu Gdańskim. Czy tam trafią nowe Apache? Czy może wskazane zostaną nowe lokalizacje? To by z kolei pociągnęło za sobą nowe nakłady na inwestycje budowlane.
Nie tylko statek powietrzny
Amerykanie, jak tłumaczy, mogą sobie pozwolić na lokowanie baz lotniczych w małych miejscowościach. Te bazy, które mają oni, zapewniają żołnierzom nie tylko służbę, ale także miejsce do życia, szkoły dla dzieci czy całe zaplecze socjalno-bytowe.
Tak banalne rzeczy, jak dostępny w bazie elektryk, hydraulik – coś, co wpływa na całościowy komfort życia, jeśli żołnierz decyduje się na życie w bazie położonej w małej miejscowości, z dala od dużych ośrodków. U nas wygląda to inaczej i to wszystko trzeba wziąć pod uwagę.
Kolejna wątpliwość, na jaką wskazuje dr Piekarski to np. naloty dla nowych pilotów i członków obsługi. Przestrzeń powietrzna nad Polską nie jest przecież "z gumy", a trzeba będzie "zmieścić" w niej wiele nowych statków powietrznych, wykonujących liczne loty. Na koniec zaś kwestia poligonów, na których będą się szkolić piloci.
Wszystko to sprawia, że choć zakup może budzić nadzieję na lepszą przyszłość lotnictwa wojsk lądowych (polskie Mi-24 są podporządkowane wojskom lądowym), to rodzi jednocześnie wiele pytań i problemów, z którymi będzie musiała poradzić sobie armia.
Choć zakup maszyn jest koniecznością, siły zbrojne dostaną nie tylko nowe śmigłowce. Podobnie jak w przypadku zakupu samolotów F-16 zmieni się cały system użytkowania sprzętu wojskowego. Co będzie wymagało całych lat nabierania doświadczeń, praktyki i przemian w wojskowej machinie lotniczej.
Łukasz Maziewski, dziennikarz o2.pl
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.