Od śmierci pana Bohdana mija już sześć lat.
Tata był lekarzem z powołania. Całe życie poświęcił medycynie - opowiada dziennikarzowi łódzkiej "Wyborczej" córka Bohdana Bieniaka, Małgorzata, która od 25 lat pracuje w Niemczech jako pielęgniarka-opiekunka ludzi starszych.
Jej ojciec był urologiem i naukowcem, 50 lat kariery zawodowej spędził w szpitalu Pirogowa. Praca była dla niego zarówno powołaniem, jak i hobby. Nawet na emeryturze jeszcze pracował za minimalną stawkę. Przestał, kiedy wiek sprawił, że odebrano mu prawo do wykonywania zawodu.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Ale i potem do szpitala wracał, czasem już też jako pacjent. Powtarzał, że nie może zerwać tych kontaktów, bo to jego życie. Należał do tego miejsca i do ludzi. Być lekarzem do końca życia - takie było jego przesłanie - wspominała córka pana Bohdana.
Od lat Bohdan Bieniak uczulał córkę, że chce, aby po śmierci przekazała jego ciało na cele naukowe.
Przyjechała 800 km, żeby spędzić z ojcem ostatnie dwa tygodnie. Mogiła, w której spoczął, przeraża
Pani Małgorzata mieszkała już w Niemczech, jak dostała od ojca telefon. Usłyszała, że źle się czuje. Dzień później miał zawał. Ruszyła 800 km do Łodzi.
Spędziła z ojcem ostatnie dwa tygodnie jego życia i już wtedy robiła wszystko, żeby po śmierci można było przekazać jego ciało Uniwersytetowi Medycznemu. Bohdan Bieniak zmarł w wieku 90 lat - 18 maja 2018 roku. Jego ciało, tak jak sobie tego życzył, trafiło do Uniwersytetu Medycznego.
Sześć lat to czas, w jakim uniwersytet bada przekazane mu zwłoki. Po tym czasie zostają one skremowane i pochowane. Pani Małgorzata poprosiła znajomą, żeby ustaliła, gdzie pochowano jej tatę, gdyż ona sama była w Niemczech. Chciała wiedzieć, gdzie bliscy mogliby przyjść, położyć znicz.
Umowa z Uniwersytetem Medycznym w Łodzi zakłada, że imię, nazwisko, daty urodzenia i śmierci znajdą się na tablicy pamiątkowej zmarłego, jeśli on sam wyraził taką zgodę. Nie wiadomo, jak było w przypadku pana Bieniaka.
Ale znajoma pani Małgorzaty nie była gotowa na to, co zobaczyła. Kopce ziemi, wysoka trawa, chwasty, poprzewracane i przechylone krzyże, niektóre połamane. Brak alejek.
Byłam w szoku, że to miejsce tak wygląda. Nie twierdzę, że powinny tu być nie wiadomo jakie pomniki, ale może chociaż równy i zadbany teren, jakiś płotek, wyodrębnione ścieżki. Chowanie ludzi w takich warunkach to brak szacunku, to odarcie z godności - stwierdziła przyjaciółka pani Małgorzaty w rozmowie z "Wyborczą".
Pani Małgorzata przyznała, że taki widok kojarzy jej się z pochówkiem po wojnie. I że nie chce przyjeżdżać, żeby zobaczyć to na własne oczy.
Boję się, że wpadnę w stan depresyjny, w jakąś emocjonalną dziurę - mówi.
Kierownik cmentarza tłumaczy, że administracja tego miejsca robi co może, aby wyglądał jak najlepiej. Ale trawa zarasta, a krzyże się łamią.
Są drewniane, więc po jakimś czasie się łamią i co trzy, cztery lata musimy je wymieniać. Nie mamy tyle pieniędzy, by wymienić wszystkie. Jest ich kilka tysięcy - przyznaje Sebastian Piątkowski.
Na prace porządkowe też brakuje funduszy. Koszeniem terenu cmentarza zajmuje się tylko jedna osoba.