Tamtego poniedziałku, 2 listopada do Treblinki dociera pociąg z bydlęcymi wagonami. Upchnięto w nich cztery tysiące trzysta trzydzieścioro Żydów z Siemiatycz. Nie licząc niewielkiej grupy ocalonej po to, by zasiliła kurczące się szeregi robotników w obozowym Sonderkommando, wszyscy zostają jeszcze tego samego wieczoru wymordowani: mężczyźni, kobiety i dzieci.
Jednym z tych, którzy pracują tego dnia przy przenoszeniu zwłok mieszkańców Siemiatycz, jest Jechiel Rajchman, dwudziestoośmioletni Żyd z Łodzi, przywieziony tu z getta w Ostrowie Lubelskim.
Ostrów, zamieszkały do niedawna głównie przez Żydów, jest teraz w dużym stopniu opustoszały. Spora część jego żydowskich mieszkańców została tu przywieziona trzy tygodnie temu, 10 października; między innymi Jechiel Rajchman (na co dzień zwany Chilem), jego dziewiętnastoletnia siostra Rywka i jego najlepszy przyjaciel Berek Rojzman z żoną i dwójką dzieci oraz reszta: około stu czterdziestu osób siłą i biciem zapędzonych do bydlęcych wagonów.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Większość z tych ludzi Rajchman znał osobiście lub z widzenia. Prawie wszystkich wymordowano w ciągu kilku godzin, wyjąwszy niewielką grupę silnych młodych mężczyzn wyłowioną z rzeki nagich ciał. Jechiel był jednym z nich.
Jest bystrym człowiekiem. Gdy tylko pociąg zjechał na boczny tor biegnący jakiś kilometr przez podszyty zaroślami sosnowy las, po czym zahamował na maleńkiej stacji, Rajchman nabrał podejrzeń. (Widział po drodze stosy ubrań. Czy dostrzegł też zegar na budynku stacji, namalowany tylko dla pozoru, wiecznie wskazujący godzinę szóstą? Zupełnie jakby w tym miejscu zatrzymał się również czas). Kiedy po wyjściu z wagonu i zdjęciu ubrań usłyszał wywrzeszczane po niemiecku pytanie, czy wśród przybyłych są fryzjerzy, natychmiast się zgłosił – choć nie miał pojęcia o strzyżeniu. Kazano mu się znowu ubrać.
Czytaj także: Auschwitz. Nie żyje Esther Bejarano
◆ ◆ ◆
Przez trzy dni obcinał kobietom włosy – nagim kobietom, bo musiał to robić zaraz po tym, jak ściągnęły ubranie w głębi baraku. Tak opisał to we wspomnieniach powstałych po graniczącej z cudem ucieczce do zrujnowanej Warszawy, w której oczekiwał na Armię Czerwoną: "Mordercy są tak uprzejmi, że nie domagają się, aby kobiety rozbierały się razem z mężczyznami, na zewnątrz".
Podobnie jak pozostali "fryzjerzy", nosił biały fartuch. Strzyżenie było pośpieszne i mechaniczne, cztery, pięć ruchów nożycami. Włosy udeptywano w walizkach, kobietę przeganiano i jej miejsce zajmowała następna, gdy ostrzygł ją, pojawiała się kolejna i tak dalej, do znudzenia. Wypędzano je wszystkie z baraku, szybko, szybko, schnell, schnell, tempo, między rzędy ubranych na czarno mężczyzn uzbrojonych w pejcze, ku przejściu w wysokim ogrodzeniu zwieńczonym drutem kolczastym, zamaskowanym wplecionymi weń gałązkami świerków. Dalej ustawiała się kolejka nagich ludzi. Przejście stanowiło początek tego, co Niemcy określali mianem "szlauch".
Za ogrodzeniem ciągnie się szeroki piaszczysty wał, a za nim znajduje się "górny obóz" - obóz w obozie. Nie da się tam zajrzeć, lecz raz po raz dochodzi stamtąd chór cierpiących, wyjących, niewypowiedzialnie wynaturzonych głosów. Potem nagle milkną. Towarzyszy im wesoła muzyka wygrywana przez orkiestrę. Nikt nigdy nie wraca z tego górnego obozu. Po trzech dniach, 13 października Rajchmana przenoszą właśnie tam, do anus mundi, "na sam kraniec odbytnicy niemieckiego wszechświata".
Od teraz był Totenjude.
Czytaj również: Ksiądz o obozach koncentracyjnych. Ludzie się zagotowali
◆ ◆ ◆
Rajchman należy do grupy nazywanej "rampą". Gdy podnoszą się przywodzące na myśl bramę garażową, wyściełane od środka drzwi na tyłach komór gazowych i po tym, jak ulotnią się najwstrętniejsze opary, Rajchman i pozostałych trzydziestu, może czterdziestu mężczyzn wynoszą ciała zamordowanych, jedno po drugim, jeszcze ciepłe, lśniące od potu, odchodów lub krwi, na noszach przypominających krótkie drabiny - każdą niesie dwóch mężczyzn, trzymając za skórzane uchwyty - biegną z nimi, najszybciej, jak się da, i w nigdy nierzednącym łańcuchu, przez piaszczysty plac ku głębokiemu dołowi znajdującemu się trzysta metrów dalej.
Tam wrzuca się zwłoki, jedne na drugie, po wyrwaniu im ewentualnych złotych zębów. Wszystko odbywa się przy akompaniamencie krzyków i pod ciosami umundurowanych mężczyzn. (Schnell, schnell, tempo!)
Dół ma około trzydzieści na pięćdziesiąt metrów. Na dnie, stąpając niepewnie w plątaninie rąk i nóg, ud, pośladków, twarzy, męskich członków, czupryn porośniętych gąszczem loków i rączek trzylatków, uwija się kilkunastu Totenjuden, upakowujących ciała ciasno jedno przy drugim, "na waleta" - na przemian głowami do stóp i stopami do głów, aby zmieściło się jak najwięcej. To nie są już "ciała" ani "zwłoki". Termin, jakim określają ich nawet pracujący przy nich więźniowie, to "trupy".
Procedura jest dobrze przećwiczona i powtarza się każdego dnia, z każdym następnym transportem. Również 2 listopada. Zgodnie z oczekiwaniami po otwarciu drzwi do komory gazowej powstaje mały korek. Rajchman opisuje to tak:
Zwłoki, w pozycji stojącej, są tak ściśnięte i splątane ze sobą rękami i nogami, że brygada rampiarzy ryzykuje życie, dopóki nie wyciągną pierwszych kilkudziesięciu trupów. Wtedy robi się nieco luźniej i zwłoki wypadają na zewnątrz same. Zwłoki są ściśnięte dlatego, że podczas wpędzania do komory ludzie są przerażeni i stłoczeni. Każdy wstrzymuje oddech, żeby wejść i znaleźć kawałek miejsca. Dlatego ciało tak puchnie po uduszeniu się i dlatego wszystkie tworzą potem jedną masę.
◆ ◆ ◆
Ten dzień kończy się jak wszystkie poprzednie. O godzinie szóstej rozbrzmiewa trąbka. Rajchman i inni "rampiarze" biegną z noszami do małego magazynu. (Przez cały czas muszą biegać). Oczyszczone nosze ustawia się w równych rzędach. ("Muszą być od razu poukładane, gdyż w przeciwnym razie obrywa się pejczem").
Potem odbywa się apel - więźniowie ustawiają się w szeregu i są liczeni, przy akompaniamencie obozowej orkiestry. Po apelu formują kolumny i w grupach liczących po pięciu maszerują pod okno baraku kuchennego, gdzie każdy otrzymuje kubek ciepłego, ciemnego płynu nazywanego "kawą" oraz po kawałku chleba. Na koniec zamyka się ich w prowizorycznych drewnianych barakach stojących tuż obok wysokiego ogrodzenia obozu - lecz to obóz wewnątrz innego obozu, wewnątrz jeszcze innego obozu.
Każdego wieczoru Rajchman się rozgląda i widzi coraz mniej znajomych twarzy. "Przerób" więźniów odbywa się w zastraszającym tempie. Niemieccy esesmani i - zwykle pijani - ukraińscy strażnicy w czarnych mundurach strzelają do ludzi każdego dnia, jakby mimochodem, za najdrobniejsze naruszenie zasad, za to, że ktoś nie nadąża za innymi w wyśrubowanym tempie, a czasem tylko dlatego, że mogą. Możemy zatem podejrzewać, że tak było również tamtego dnia.
Jednak Rajchman zdążył już przywyknąć do tego widoku. Najczęściej ci, którzy mają zostać zastrzeleni, sami podchodzą do dołu i klękają nad krawędzią, a ich brak oporu świadczy o tym, że zostali złamani i nie ma w nich już żadnej nadziei. W grupie "rampa" mało kto jest w stanie wytrwać dłużej niż dziesięć dni. Praca jest mordercza, a strażnicy wyjątkowo brutalni. Rajchman jest tam już od blisko trzech tygodni.
Zamieszczony artykuł to fragment pochodzący z nowej książki Petera Englunda "Punkt zwrotny. Listopad 1942. 40 osobistych historii z najważniejszego miesiąca II wojny światowej" Wydawnictwo HI:STORY.
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.