Drugiego września wprowadzony został stan wyjątkowy. Objęto nim 115 miejscowości na Podlasiu i 68 na Lubelszczyźnie. Maleńkie podlaskie Krynki, miejscowość położona dosłownie kilkaset metrów od granicy z Białorusią, nagle stały się jednym z ważniejszych miejsc w Polsce.
Realna ocena sytuacji na granicy jest trudna. Zgodnie z rozporządzeniem o stanie wyjątkowym, dziennikarzy, którzy relacjonowali sytuację odsunięto od pogranicza. Miejscowości objęte stanem wyjątkowym oznakowano. Utrudniony jest dostęp do nich dla osób spoza grupy stałych mieszkańców.
Jak oni radzą sobie z sytuacją? Zapytaliśmy o to przedstawicieli lokalnej społeczności i władz miejskich.
"Puste sklepy, puste ulice"
Miasteczko stara się funkcjonować normalnie. W realiach stanu wyjątkowego nie jest to łatwe. Mieszkańcy odczuwają wyraźne napięcie.
Jak jest naprawdę, nikt nie wie bo to, co możemy ogarnąć wzrokiem, to przecież tylko wycinek. W tym momencie nie ma w mieście żadnych służb, nie ma też cywilów, bo mieszkańcy generalnie wolą siedzieć w domach. Puste sklepy, puste ulice. Nie ma policji, nie ma kontroli. Ale przecież to się może zmienić w każdej chwili, i już się zmieniało - wczoraj rano były liczne patrole, legitymowali każdego kierowcę. Być może znów zaczną za godzinę, albo po południu - mówi o2.pl Marta Anna Kurzyniec, właścicielka niewielkiego antykwariatu.
Przekonuje, że mieszkańcy boją się tego, co się dzieje. Odwiedzają się nawzajem, rozmawiają. Stan wyjątkowy to dziś główny temat rozmów "na podwórkach". Narasta także irytacja. Lokalni restauratorzy, którzy dopiero stosunkowo niedawno "ruszyli" po pandemii koronawirusa, liczą straty.
W niedzielę po miasteczku jeździł radiowóz z megafonem, ogłaszający stan wyjątkowy i obwieszczający konieczność noszenia przy sobie dowodów osobistych i niezwłocznego zgłaszania zagrożeń policji.
Mieszkańcy najbardziej boją się tego, że stan wyjątkowy prowokuje napięcie międzynarodowe na granicy. W drugiej kolejności: utraty dochodów, związanych m.in. z turystyką. W trzeciej: szykan ze strony służb i potencjalnych zagrożeń związanych z nadużywaniem uprawnień przyznanych służbom z racji stanu wyjątkowego, czyli np. tego, że ludzie zostaną uwięzieni w swoich wioskach, bez możliwości pojechania do miasta lub gdzie indzie - mówi dalej Marta Kurzyniec.
Władze mówią niechętnie
Lokalne władze o sytuacji w miasteczku mówią niechętnie. Burmistrz Krynek Jolanta Gudalewska była nieuchwytna. Sekretarz gminy Jerzy Citko z pytaniami odsyła do wojska i Straży Granicznej.
W zasadzie niewiele mogę powiedzieć. Władze mają wykonywać rozporządzenie dotyczące stanu wyjątkowego. Życie toczy się normalnie. Co było zlecone – zrobiliśmy. Oznakowaliśmy tereny objęte stanem wyjątkowym - mówi o2.pl urzędnik.
Cisza w mieście
To małe, spokojne miasteczko. Wszyscy się tu znają. Przez to, co dzieje się w Usnarzu staliśmy się znani w całej Polsce - mówi pani Maria (imię zmienione na jej prośbę), mieszkanka Krynek.
Ludzie chodzą smutni, podenerwowani, boją się ze sobą rozmawiać, szczególnie jeśli się nie znają. Wcześniej młodzież, która mieszka poza Krynkami, np. studenci, przyjeżdżali do rodziców i w weekendy bywało głośno. Teraz w mieście panuje cisza - opowiada kobieta.
Dodaje, że irytują ją przede wszystkim latające nocami śmigłowce, budzące ludzi i wzmagające nastrój napięcia. Wojsko widuje, to prawda. Głównie ciężarówki jadące w stronę granicy. Więcej jest także policji, która uważniej kontroluje mieszkańców, sprawdza dowody osobiste, nawet po kilka razy dziennie.
Oprócz tego, pani Maria przekonuje, że wielkich niedogodności z powodu stanu wyjątkowego nie czuć. Ludzie pracują, chodzą do sklepów. Życie się toczy tak, jak toczyło się do ubiegłego czwartku. Inny z mieszkańców dodaje, że widział autokary z wycieczkami, jadące w stronę Bohoników i Kruszynian.
Nic nam nie mówią
Jeszcze inna nasza rozmówczyni dodaje, że policji z długą bronią faktycznie jest na ulicach sporo. Imienia zdradzać nie chce. Prosi o anonimowość, bo "to mała społeczność, wszyscy się znają".
Czytaj też: Nerwowo przy granicy. "Został zaatakowany"
Policję widać, to prawda. Mają karabiny, muszę tłumaczyć dzieciom, że nie muszą się ich bać. Jechałam dziś do miejscowości poza stanem wyjątkowym. W obie strony kontrolowali mnie kilka razy. Straż graniczna też jest, dzisiaj stali koło cmentarza w Jurowlanach, ale raczej obserwowali granicę, nie kontrolowali samochodów - opowiada o2.pl.
"Tylko buty i papierki"
Przekonuje, że w samym mieście raczej panuje spokój. Mieszkańcy o sytuacji rozmawiają raczej ze znajomymi. Tworzą się grupki i podgrupy. A co z uchodźcami, od których zaczęła się cała sprawa?
Mimo concertiny część uchodźców przechodzi, kolega widział porzucone buty i białoruskie papierki po jedzeniu. W Krynkach raczej nie, bo tu nikt z uchodźców nie dojdzie. Ale jak się jedzie na grzyby albo do znajomych to jest jakieś napięcie. Jak wyjdzie z krzaków rodzina z dziećmi to co zrobić? Rząd i media bardzo odhumanizowały uchodźców. Tylko my w tym pasie widzimy, że to są ludzie, takie rodziny jak my. Oni się boją. Jak widzą samochód to uciekają i się kryją w zaroślach, lesie. A teraz w ogóle ich nie widać. Tylko te buty i papierki - kończy nasza rozmówczyni.