Wydawać by się mogło, że gdy się mieszka w Krakowie, wypad do oddalonego o 100 kilometrów Zakopanego zajmuje godzinkę i jest miłą odskocznią od zgiełku miasta.
O tym jak relaksująca jest taka szybka, jednodniowa wycieczka przekonał się dziennikarz Gazety Wyborczej, który liczył na poświąteczny i posylwestrowy luz w Zakopanem. To, co zastał w drodze na Gubałówkę przeszło jego najśmielsze oczekiwania.
O tym, jak trudno jest dotrzeć w Tatry ze stolicy Małopolski mimo nowych odcinków Zakopianki, mężczyzna przekonał się jeszcze przed Nowym Targiem. Niekończący sznur aut i żółwie tempo jazdy skłoniły go do skorzystania ze skrótu wiodącego przez Chochołów, ale i to okazało się średnim rozwiązaniem.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Nawet na bocznych drogach, trasy w nawigacji świeciły się na czerwono, a zanalezienie miejsca parkingowego graniczyło z cudem.
Czytaj także: Górale zacierają ręce. Co za sezon w Tatrach!
Gdy wreszcie udało mu się zostawić samochód i chciał udać się kolejką na Gubałówkę, by podziwiać w piękny, bezchmurny dzień panoramę Tatr, kolejka do kolejki już na wejściu ostudziła jego zapał.
Szybko okazało się jednak, że godzinę stania do wagonika można pominąć, kupując bilet droższy o 15 złotych niż w kasie u pokrzykującej góralki.
Gdy po godzinie stania, zbliżam się w końcu do wejścia, widzę na schodach góralkę, która energicznie macha ręką w stronę grupki osób, pokazując im, by weszli bokiem, obok kolejki. Nikt ich nie zatrzymuje, nie ma nikogo z obsługi. Muszą się tylko trochę porozpychać i zaraz są w środku. A góralka już biegnie na koniec kolejki, łowić kolejnych chętnych - opisuje sytuację dziennikarz Gazety Wyborczej.
Gdy wreszcie udaje mu się dotrzeć na górę, przy barierkach ścisk okazuje się tak duży, ze zaledwie przez kilka minut udaje mu się zerknąć na piękną panoramę Tatr.
Czytaj także: Pokazali nagranie z Zakopanego. To już kolejny dzień