Dominik Wódz opisuje, że do zdarzenia doszło 24 października, podczas podróży pociągiem z Torunia do Bydgoszczy. Twierdzi, że "został napadnięty przez grupę zamaskowanych i agresywnych facetów, którzy zmusili go do opuszczenia pociągu".
Wyglądali jak antyterroryści i kilku z nich na plecach miało napis policyjną czcionką "Łowcy pedofili" (sic!). Jeden z bandziorów komunikował się z kierownikiem składu, który na jego sygnał dał znak do odjazdu. Kiedy pociąg odjechał, a my zostaliśmy na peronie w środku lasu, napastnicy uznali, że nie jestem tym, kogo szukali (WTF?), i odjechali - opisuje pan Dominik w mediach społecznościowych.
Mężczyzna w rozmowie z "Gazetą Wyborczą" powiedział, że łowcy pedofilów szybko zniknęli. Prosił ich o odwiezienie do Torunia, ale zostawili go na stacji z psem.
Byłem przerażony i wściekły. Mogli przecież ze mną zrobić na tej stacji wszystko - opowiada.
Czytaj także: Pedofilia w Kościele. Abp Gądecki krytykuje Watykan
Dominik Wódz przyznaje, że początkowo myślał, iż za akcję odpowiada ECPU - Polska, czyli najbardziej znani łowcy pedofilów. Na własną rękę tropią oni pedofilów w sieci, a potem dokonują "obywatelskich zatrzymań", które relacjonują. Często nagrywają podejrzanych, nie zamazując im twarzy.
To nie są nasze metody działania. Nie ścigamy nikogo po pociągach i nie mylimy się w rysopisach. Jeśli relacja jest prawdziwa, to doszło do zdarzenia skandalicznego i dobrze byłoby, żeby policja wyjaśniła tę sprawę. Nie rozumiem też postawy kierownika pociągu. Przecież osoby postronne nie mogą wydawać mu dyspozycji odjazdu - komentuje w rozmowie z "Wyborczą" lider ECPU, Alex Hunter.
Zgłosiłem sprawę na policję i tak tego nie zostawię - zapowiada Dominik Wódz.
Zobacz także: Polska policja kpi na Facebooku ze stereotypów na temat młodzieży. Niecodzienny film