Sztab Generalny Wojska Polskiego poinformował 29 grudnia, że około godz. 7.12 od strony granicy z Ukrainą, doszło do naruszenia polskiej przestrzeni powietrznej przez obiekt, który po niecałych trzech minutach opuścił terytorium Polski.
Według informacji Sztabu WP byłą to rosyjska rakieta manewrująca. - Przez cały czas tor lotu rakiety był śledzony przez systemy radiolokacyjne, zarówno polskie, jak i sojusznicze. W gotowości do użycia pozostawały systemy obrony powietrznej. Ponadto w rejon przekroczenia przez rakietę polskiej przestrzeni powietrznej skierowane zostały samoloty F-16, które patrolowały ten obszar - informowano w komunikacie.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Generał Wiesław Kukuła, szef Sztabu Generalnego WP potwierdził tego samego dnia, że rakieta opuściła polską przestrzeń powietrzną. Mimo tego polskie służby zostały zaangażowane w poszukiwania rakiety na terenie województwa lubelskiego. Niczego nie znaleziono. W sobotę (30 grudnia) poinformowano, że działania zakończono, a kolejne poszukiwania nie są planowane.
2 stycznia wiceszef MON Paweł Zalewski potwierdził w rozmowie z RMF FM, że polską przestrzeń naruszyła rosyjska rakieta i że wróciła ona na terytorium Ukrainy.
Przypomnijmy, że od momentu wybuchu wojny w Ukrainie zarejestrowano dwa podobne zdarzenia. Najpierw 15 listopada 2022 roku pocisk ukraińskiej obrony powietrznej uderzył w Przewodowie, gdzie zginęły dwie osoby. Następnie pod Bydgoszczą spadł rosyjski pocisk, który odnalazł przypadkowy przechodzień.
Czytaj również: Wyślą migrantów na granicę z Polską? "Chętnych jest cała masa"
Ekspert o rosyjskiej rakiecie
Prof. Daniel Boćkowski, ekspert w dziedzinie bezpieczeństwa z Uniwersytetu w Białymstoku uważa, że to nie przypadek, iż rosyjska rakieta znalazła się nad Polską.
To był pocisk manewrujący, który miał zadaną trajektorię lotu. Ta trajektoria jest wpisywana w pocisk w momencie, kiedy przygotowywany jest atak. Ten przelot miał doprowadzić do większego przeciążenia obrony przeciwlotniczej, żeby atakować z najmniej spodziewanego kierunku. Rakiety sobie tak przypadkiem nie latają. One są wyposażone w systemy GPS, więc nie sądzę, żeby to był przypadek. To nie pierwszy raz, kiedy testowana jest Polska, a konkretnie NATO - mówi o zdarzeniu Boćkowski.
Jak przypomina, w przeszłości podobne naruszenie dotyczyły takich państw jak Mołdawia czy Rumunia. - Rosjanie zapewne chcieli sprawdzić działanie naszych systemów przeciwlotniczych radarowych, reakcji, bo to ważne. Zbiera się wtedy wiele cennych informacji. Chcieli także bardziej przeciążyć obronę przeciwlotniczą, w tym przypadku najprawdopodobniej w rejonie Lwowa - uważa nasz ekspert.
Dużo emocji wywołała reakcja polskich służb na informacje o rakiecie. Jedni twierdzą, że zachowały się one profesjonalnie. Inni twierdzą, że obiekt należało zestrzelić.
Mamy procedury, radary, systemy ostrzegania. Wiemy wszystko, co dzieje się zarówno po naszej, jak i po ukraińskiej stronie. Taki pocisk był zapewne śledzony. Wtargnął, oczywiście, tyle, że to są trzy minuty. Nawet samoloty, które były, zgodnie z prawem muszą dokonać wizualnej oceny obiektu, żeby go zniszczyć. No chyba, że obiekt może trafić w ważny obiekt cywilny lub wojskowy, wówczas jest to kwestia wyższej konieczności - ocenia prof. Boćkowski.
Ekspert ds. bezpieczeństwa zauważa, że przechwycenie takiej rakiety nie jest proste.
- Samoloty mogą spróbować dotrzeć do takiego obiektu, ale jeżeli widać, że opuści on naszą przestrzeń powietrzną i wystrzelone przez nas pociski też mogą ją opuścić, to pojawia się pytanie, czy wolno nam było tak zrobić. Jeżeli nie ma zagrożenia bezpośredniego to strzelanie tylko i wyłącznie, żeby go spróbować zniszczyć i pokazać, że my potrafimy nie zawsze jest celowe. Decyzję, żeby zostawić to i nie wystrzeliwać kolejnych rakiet, oceniam poprawnie - podsumowuje.
Zobacz także: Zauważone w rosyjskiej bazie. Miały zmylić Ukraińców
Rafał Strzelec, dziennikarz o2