Manewry toczące się w obwodzie homelskim miały zakończyć się 1 lipca. Tak się jednak nie stanie. Ćwiczenia przeciągną się na pewno do 9 lipca, a być może nawet jeszcze dłużej. Dla Ukrainy to zła wiadomość.
Oznacza to dla ukraińskich obrońców konieczność dłuższego utrzymywania na północy kraju sił wojskowych, które mogłyby zostać wykorzystane gdzie indziej. Choć wojska białoruskie oficjalnie nie zaangażowały się w wojnę, to z terenu kraju Aleksandra Łukaszenki operują także wojska rosyjskie.
M.in. z tego powodu rzecznik ukraińskiej Gwardii Narodowej informował w piątek o wzmocnieniu ochrony Kijowa. Ukraińcy obawiają się zaangażowania grup dywersyjnych z Białorusi, które mogłyby dokonywać zniszczeń i siać zamęt w szeregach obrońców. Mimo przedłużenia ćwiczeń, źródła ukraińskie przekonują, że białoruskie siły zbrojne nie są gotowe do ataku.
Czytaj też: Kijów wzmacnia obronę. Boją się dywersantów
Kilka dni wcześniej były oficer białoruskiego MSW, który obecnie przebywa w Polsce, ppłk Aliaksandr Azarau przekonywał, że do ataku Białorusinów nie dojdzie. Białoruska armia nie jest szczególnie silna ani dobrze wyposażona, jednak jej dołączenie do wojny mogłoby skończyć się tragicznie dla wyczerpanej trwającą od lutego wojną Ukrainy.
Zdaje sobie z tego sprawę także Aleksander Łukaszenka. Białoruski dyktator, którego kraj już jest obłożony dotkliwymi sankcjami międzynarodowymi, mógłby nie przetrzymać takiej sytuacji na fotelu prezydenta. Mimo to wygłosił w piątek 1 lipca buńczuczne przemówienie, w którym przekonywał, że "kraje przestrzeni posowieckiej powinny być zainteresowane zbliżeniem z Białorusią i Rosją, jeśli chcą zachować niepodległość".
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.