W południowej Turcji w środę wybuchły ogromne pożary, które szaleją do dziś. Strażacy wciąż walczą, ale wiele osób straciło już domy i uprawy. Cierpi również natura.
Co z turystami?
Antalya, gdzie odnotowano największe pożary, to popularny wśród Polaków kierunek wakacyjny. Mimo zapewnień biur podróży o bezpieczeństwie turyści się niepokoją.
Co chwilę pojawiają się nowe ogniska żywiołu, ciężko opanować tak rozległy pożar. W powietrzu czuć swąd dymu i wszędzie opadają drobinki popiołu. Miały być wakacje relaksu, a stały się wakacje stresu - powiedziała "Faktowi" Polka odpoczywająca w Turcji.
Tureckie służby dbają o to, by żadnemu turyście nie spadł włos z głowy. Bo to właśnie z turystyki żyje ten kraj.
Czytaj też: Druga twarz pandemii. Niepokojące doniesienia
Panuje spokój, choć sytuacja jest poważna. Służby są przygotowane. Aczkolwiek problemem jest to, że jest kilkadziesiąt ognisk zapalnych w tym samym czasie. Dlatego zastępy strażaków są ściągane nawet ze Stambułu, a to z kolei wymaga czasu - przekonuje rozmówczyni "Faktu".
Nie sposób jednak uchronić przyrodę. W samym Bodrum spłonęło 80 hektarów lasów. Dokładnie to samo dzieje się ze zwierzętami - wzgórza usłane są ciałami saren i dzików. Polka mieszkająca w Turcji ze smutkiem przyznała "Faktowi", że "tylko palec Boży może pomóc, trzeba się modlić by spadł deszcz".