Nocą w Tel Awiwie rozległ się dźwięk syren alarmowych. To oznacza, że mieszkańcy muszą udać się do schronów, ponieważ na miasto spadają rakiety wystrzeliwane ze Strefy Gazy. Większość została unieszkodliwiona przez Żelazną Kopułę (izraelski system obrony - red.), ale część wywołała zniszczenia, a nawet śmierć wielu osób.
Karolina van Ede Tzenvirt, Polka mieszkająca na stałe w Jerozolimie znalazła się w centrum ataku, gdy zawyły syreny alarmowe. Nie spodziewała się, że nad głową przelecą jej rakiety.
We wtorek wieczorem ze wszystkich miejsc w Izraelu wybrałam właśnie Tel Awiw. Pojechałam tam dziećmi na rodzinną uroczystość. Jadąc ulicami miasta, nagle usłyszeliśmy syreny. I jak już wszyscy wiedzą, to nie było kilka rakiet. O ile się nie mylę, w stronę Tel Awiwu wystrzelono ich bowiem 1050 - powiedziała Polka "Gazecie".
Jechała samochodem z dziećmi. Gdy usłyszała dźwięk syren, nie wiedziała co robić. Nie spodziewała się, że sytuacja jest aż tak poważna. Dopiero gdy zobaczyła nad swoją głową rakiety, zdała sobie sprawę z tego, jak duże jest zagrożenie.
Później już rzeczywiście biegliśmy do schronu, który wskazali nam ludzie. Wbiegaliśmy do budynku razem z innymi, którzy też byli na ulicy. Schronili się tam również wszyscy mieszkańcy budynku, tak więc schron był przepełniony. W środku było gorąco. Gdy się tam znalazłam, pierwszym skojarzeniem była moja babcia, która w Powstaniu Warszawskim znalazła się w schronie, będąc w ciąży i z małym dzieckiem. A teraz ja znalazłam się w takim miejscu wraz z dwójką moich dzieci - opowiada Polka.
Van Ede Tzenvirt dodaje, że sprawdzanie, ile osób zginęło, gdzie spadła rakieta i co zniszczyła, dodaje temu wszystkiemu jeszcze więcej grozy. Teraz gdy są już bezpieczni, odreagowują stres. Polka podkreśla jednak, że sytuacja wciąż wygląda nieciekawie.
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.