Kryzys w Sudanie przybiera na sile. Walki w stolicy kraju, Chartumie, są coraz silniejsze. Kolejne kraje decydują się na ewakuację swoich obywateli i dyplomatów. W poniedziałek pojawiła się informacja o ewakuacji naszych przedstawicieli resortu spraw zagranicznych.
Informacja podana przez TVN24 nie została oficjalnie potwierdzona przez MSZ. Potwierdza ją jednak w rozmowie z o2.pl urzędnik ministerstwa. Tyle, że "placówkę RP" tworzyło tam dwóch dyplomatów: ambasador Michał Murkociński i konsul Stanisław Guliński. Ten drugi był zresztą na urlopie w Polsce. Ale oprócz nich, ewakuowano jeszcze kilkunastu (14-16) obywateli Polski mieszkających w Sudanie.
Tak czy inaczej, ewakuacja pracowników to zawsze wyzwanie. Polska ma w tym doświadczenie. Naszą placówkę i jej pracowników ewakuowaliśmy w przeszłości m.in. z Libii, gdy wybuchła tam wojna domowa.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Zabiera się nawet flagę
Jak przeprowadza się tego rodzaju ewakuację? O komentarz poprosiliśmy m.in. ppłk Agencji Wywiadu Marcina Falińskiego. Oficer, który był zaangażowany w działania w Libii, podkreśla, że od momentu wejścia Polski do Unii Europejskiej takie działania są ściśle koordynowane z UE.
Organizatorzy ewakuacji pozostają w ścisłym kontakcie z UE i krajem wiodącym w regionie – mającym największe możliwości logistyczne i techniczne. Po drugie, pozostaje się w ścisłym kontakcie z placówkami krajów zaprzyjaźnionych, sojuszniczych. Australia czy Japonia nie są przecież w NATO, ale można je zaliczyć do bloku zachodniego i - jeśli mają w danym kraju swoje przedstawicielstwo - można z nimi współpracować w zakresie ewakuacji.
Wiadomo, że takich działań nie będzie się przecież koordynować z Rosją czy Białorusią. Są stopnie alarmowe, odpowiednie procedury, przystosowane do danego stopnia zagrożenia - mówi ppłk Faliński.
Kiedy następuje przygotowanie placówki do ewakuacji, te procedury po prostu powinny być wprowadzone w życie.
Wcześniej ustalone powinno być nawet to, kto odpowiada za zabezpieczenie mienia placówki, kto przewozi dokumenty, dzieła sztuki czy wreszcie nawet zdejmuje flagę z budynku. To, czy niszczy się sprzęt, zależy od procedur i wypracowanej metodologii działań. Im prostsza procedura na danym etapie, tym łatwiej - mówi ppłk Faliński.
W zależności od stopnia zagrożenia uaktualnia się, jak tłumaczy oficer, plany i procedury, dostosowane do stopnia alarmowego. Kiedy przychodzi decyzja o ewakuacji, wszyscy powinni być przygotowani. Mogło to być dogadane z krajami partnerskimi, np. Francją czy Hiszpanią.
Musi być zachowany obieg niezbędnych informacji. Decyzję o ewakuacji podejmuje szef resortu, ale w MSZ jest zespół zarządzania kryzysowego. W zależności od potrzeb powołuje się jako ekspertów przedstawicieli instytucji lub firm prywatnych, czasem nawet biur podróży.
Warto w tym miejscu przypomnieć, że czasem nie daje się uniknąć ofiar w ludziach. W 2012 r. w Libii, w ataku partyzantów na obiekty Stanów Zjednoczonych, zginął ambasador USA Christopher Stevens, pracownik placówki Sean Smith, a także dwóch członków grupy ochrony placówki: Tyrone Woods i Glen Doherty.
Jeśli komuś nasuwa się pytanie, czy moglibyśmy po naszych dyplomatów wysłać Wojsko Polskie, to trzeba odpowiedzieć, że nie jest to proste. Ppłk Faliński przypomina, że decyzja o użyciu sił zbrojnych należy do prezydenta RP. Ale to nie wszystko. Rzecz rozbija się o kwestie techniczne: rozpoznanie radioelektroniczne, logistyka, transport strategiczny.
My ewakuujemy się do Dżibuti, więc blisko, ale należy postawić pytanie choćby o współpracę międzynarodową - konkluduje ppłk Faliński.
Najprościej jest, kiedy ma się w pobliżu bazę wojskową albo przynajmniej porozumienie o współpracy z krajami sąsiednimi.
Wiele zależy od tego, czy procedury są przestrzegane. Takie operacje są drogie i zaledwie kilka państw ma zdolności do samodzielnego przeprowadzenia takich działań - konkluduje ppłk Faliński.
Szczęście w nieszczęściu
Polska placówka w Sudanie jest o tyle nietypowa, że była dopiero na etapie organizacji. Nie wynajęto jeszcze budynku, dyplomaci mieszkali w hotelach, nie istniała kancelaria tajna, w której przechowywano dokumenty o klauzuli niejawności, więc nie było potrzeby ich niszczenia.
Wojciech Bożek, ambasador RP w Libii w latach 2010-2012, podkreśla, że operacja była ułatwiona, ponieważ chodziło o tylko dwóch dyplomatów, którzy byli w Sudanie bez rodzin i nie pełnili jeszcze obowiązków.
Szczęściem jest, że nasi dyplomaci – ambasador Michał Murkociński i konsul Stanisław Guliński – to dobrzy fachowcy, wybitni arabiści. Byli dyplomaci w Egipcie, Syrii i Libii. Z konsulem Gulińskim, który w 2011 był moim zastępcą, "zamykaliśmy" naszą placówkę w Libii - mówi o2.pl Wojciech Bożek.
Dyplomata rozwija słowa ppłka Falińskiego i tłumaczy, że ewakuacja i czasowe zamknięcie placówki dyplomatycznej jest ostatecznością. Zgodnie z obowiązującymi procedurami zarządzania kryzysowego przewidziane są cztery stopnie alarmowe: Alfa, Beta, Charlie i Delta, które przewidują stosowne procedury.
W przypadku wystąpienia: sytuacji kryzysowej oraz braku możliwości zażegnania jej skutków za pomocą sił i środków ambasady RP; trudnej do przewidzenia eskalacji konfliktu, a także w związku z bezpośrednim zagrożeniem dla życia i zdrowia pracowników placówki, wprowadzany jest czwarty stopień alarmowy - Delta.
Stosuje się metodę "plasterków salami", czyli dzielenia zadania na mniejsze odcinki. Zabezpiecza się majątek i dokumentację placówki, zmniejsza się liczebność personelu miejscowego, ewakuuje rodziny dyplomatów, a na końcu - kluczowy personel placówki.
Moje doświadczenia pełnej ewakuacji obywateli polskich oraz czasowego zawieszenia funkcjonowania Ambasady RP w Libii w lutym 2011 r. dowodzą, że w sytuacji kryzysowej i zamieszek miejscowe służby odpowiedzialne za bezpieczeństwo placówek są sparaliżowane - mówi dalej Bożek.
Stąd, jak mówi dyplomata, potrzeba koordynacji akcji ewakuacyjnej z misjami dyplomatycznymi państw NATO i UE. W Libii ściśle współpracowaliśmy z ambasadami Niemiec, Ukrainy oraz Turcji. W Sudanie - według doniesień medialnych - z Hiszpanami.
Dyplomata tłumaczy, że co do zasady priorytetem ambasady jest zapewnienie bezpieczeństwa obywateli polskich, co w przypadku zawodnej łączności, braku połączeń lotniczych oraz dezinformacji i chaosu jest ogromnym wyzwaniem.
W Trypolisie, jak mówi, "to była wolna amerykanka, na lotnisku panował chaos". W Chartumie także mogły wystąpić, jak przypuszcza, problemy z dotarciem chętnych do ewakuacji na lotnisko, czy do punktów zbiórek.
W Libii pracownicy ambasady przygotowywali listy przebywających w tym kraju Polaków, deklarujących gotowość ewakuacji. Ale były i sytuacje trudne, kiedy nie wszyscy zgłaszani do ewakuacji członkowie rodzin mieli polskie obywatelstwo, czy polskie paszporty.
Były rodziny mieszane, które decydowały się pozostać w kraju pomimo pogarszających się warunków bezpieczeństwa. Pamiętam sytuacje, gdy nasi obywatele pojawiali się na lotnisku ze zwierzętami domowymi, których nie chcieli zostawić - wspomina amb. Bożek.
Na koniec przypomina, że w sytuacji nadzwyczajnej zbawienne może być zarejestrowanie się w serwisie MSZ "Odyseusz". Pozwala to na kontakt i udzielenie obywatelom polskim niezbędnej pomocy oraz oszacowanie liczby Polaków w danym kraju.