Czym był telegram? W dzisiejszym języku – zapisaną formą współczesnego esemesa, którą listonosz przynosił do domu na specjalnym blankiecie.
Sama nazwa "telegram" po raz pierwszy została użyta w 1852 roku. Jej twórcą był E.P. Smith, amerykański przedsiębiorca. Wraz z rozwojem telekomunikacji, również telegram stawał się coraz bardziej powszechny.
W Polsce ta forma komunikacji stała się popularna już w latach 20. ub. w. Największy rozkwit telegramu przypadł jednak na lata PRL-u. Telefon w tym czasie był w Polsce towarem luksusowym. Niektórzy czekali na upragniony aparat nawet przez kilkanaście czy kilkadziesiąt lat. Nie zawsze pomagały znajomości, łapówki. Zwłaszcza w mniejszych miejscowościach, gdzie telefon był tylko na poczcie czy urzędzie. Nowi abonenci nie mieli szans, żeby zostać podłączonym do sieci.
Do przesyłania ważnych informacji służył właśnie telegram. Jego wysłanie wymagało wizyty na poczcie. Tam trzeba było wypełnić specjalny blankiet, na którym wpisywano treść wiadomości. Im więcej słów – tym drożej. Płaciło się za każdy wyraz.
Pani na poczcie następnie wpisywała taką treść w kolejne urządzenie, zwane dalekopisem, a gdzieś na drugim końcu Polski czy świata kolejna urzędniczka na poczcie otrzymywała treść wiadomości na wąskim pasku papieru i wklejała go na blankiet telegramu. Po kilku godzinach trafiał on do odbiorcy. Po warunkiem, że był nadany w formie "błyskawicznej". Zwykły lub pilny był dostarczany dużo później.
Nie była to jednak tania usługa. Żeby telegram dotarł jak najszybciej, czyli w ciągu tych kilku godzin, to trzeba było zapłacić za niego nawet dziesięć razy drożej, niż w przypadku zwykłego telegramu. Większość osób płaciła też listonoszowi za "fatygę".
Nie wszystkie urzędy pocztowe miały jednak dalekopisy. Wtedy treść telegramu była przekazywana telefonicznie do innego urzędu pocztowego, a tam pracownica poczty wpisywała ręcznie jego treść.
Niektórzy nadawcy przeżywali wtedy katusze. Jakość połączeń telefonicznych pozostawiała wówczas sporo do życzenia. Telefonistki musiały nieraz głośno krzyczeć, żeby ktoś je po drugiej stronie wyraźnie słyszał.
Klienci poczty, a zazwyczaj ich nie brakowało, czy chcieli czy nie, wiedzieli, że komuś się urodziło dziecko, zmarła matka czy prosi np. kuzyna o pożyczkę. Nie mówiąc już jakim ryzykiem obarczona była treść telegramu będąca wyznaniem miłości. Od razu przypomina się scena z kultowego filmu "Nie ma mocnych", kiedy pani na poczcie kpi z takiego wyznania filmowego Zenka. Telegram jest też jednym z motywów sceny z kultowego "Misia", kiedy pani w okienku przekonuje klienta, że nie ma takiego miasta jak Londyn. Co innego Lądek Zdrój.
Większość Polaków ma jednak smutne wspomnienia z telegramami. Widok listonosza w drzwiach nie zawsze oznaczał dobre wieści. Były to często właśnie "esemesy" z informacją o śmierci kogoś bliskiego i datą pogrzebu. Nie zawsze też treść takiego telegramu była do końca zrozumiała. Taki przypadek spotkał kiedyś mieszkańca Lublina.
- Pamiętam do dzisiaj treść takiego telegramu, który dostałem od kuzyna z drugiego końca Polski – wspomina 87-letni dziś pan Jerzy. - Napisał, że zmarł Mietek i podał datę pogrzebu. Nie wiedziałem tylko, o kogo chodzi. Bo takie imię miał i mój brat, i syn tego kuzyna. To było w latach 70. Oni nie mieli wtedy telefonu, nie było jak się dowiedzieć, a list doszedłby już po pogrzebie. Dopiero na miejscu dowiedziałem się, że chodziło o mojego brata.
Telegramy o śmierci, pogrzebie miały ciemną grafikę. Ale były też blankiety kolorowe, zdobione różnymi motywami np. kwiatów. To te z życzeniami. Najmilej widziane. Zazwyczaj takie życzenia z różnych okazji wysyłano na kartkach pocztowych, ale telegram był dowodem dużego szacunku. To taki "ekskluzywny SMS", który wymagał więcej zachodu od nadawcy.
Były też telegramy, które niejednego Polaka wprawiły w prawdziwą euforię. To np. wiadomość, że pan Kowalski czy Nowak ma się zgłosić po odbiór malucha czy dużego fiata. W podpisie – Polmozbyt.
Niektórzy też dostawali w ten sposób wiadomość, że są zaproszeni na drugi koniec Polski w celu spotkania w sprawie pracy. To odpowiedź na wysłane podanie i życiorys. Były też zaproszenia na ślub, chrzciny czy komunie. Niektórzy w ten sposób zawiadamiali adresata, że wybierają się do nich z wizytą.
Polacy polubili telegramy. W 1985 roku wysłali ich prawie 20 milionów. Wraz z rozwojem telefonii, internetu, z roku na rok zapotrzebowanie na nie malało, pomimo wielu z czasem udogodnień, jak np. odczytywanie treści telegramu przez telefon. Była też możliwość ich nadania w ten sam sposób.
Ostatni telegram wysłano w Polsce w 2018 roku. Co ciekawe, jedne z ostatnich telegramów wysyłały w Polsce m.in. firmy windykacyjne z prośbą o spłatę długów czy było to też sądowe wezwania.
Dzisiaj tę usługa świadczy jeszcze prywatna firma. Koszt jednego wyrazu – łącznie z danymi i adresem odbiorcy – to 3 złote. Tyle kosztuje sentymentalna podróż do czasów PRL-u w dobie telegramów. I jakby nie liczyć, to telegram do Londynu będzie tańszy o trzy złote od Lądku-Zdroju.