Sonia Stępień, o2.pl: Warsztaty umierania – już sama nazwa dla wielu może brzmieć zniechęcająco.
Katarzyna Boni: Kiedy w 2016 roku wydałam książkę "Ganbare! Warsztaty umierania" to rzeczywiście tytuł budził kontrowersje. Książka opowiada o tym, jak Japończycy radzą sobie z katastrofą z 2011 roku – trzęsieniem ziemi, tsunami i wybuchami w Fukushimie. Ale tak naprawdę to uniwersalna opowieść o człowieku w zderzeniu ze stratą totalną - kataklizmem, który odbiera wszystko. Byłam ciekawa, jak ludzie odbudowują się po czymś takim. Ta supermoc do stworzenia życia na nowo nie zależy od szerokości geograficznej – można to zrobić i w Japonii, i w Polsce. Mam poczucie, że wobec tak wielkiej straty jesteśmy po prostu ludźmi. I wiele możemy się od siebie nauczyć.
W 2016 roku nazwa "warsztaty umierania" wzbudzała mieszane uczucia. Ale pandemia, którą przeżywamy od 2020 roku, zmieniła sposób, w jaki rozmawiamy o śmierci. Rozbudziła w nas potrzebę dzielenia się w bezpiecznym środowisku tym, co przeżywamy w związku z COVID-19. Trochę oswoiła słowo śmierć i dziś "warsztaty umierania" nie brzmią już tak kontrowersyjnie.
Pandemia zmieniła nasz stosunek do śmierci?
Bardzo dużo osób straciło ukochanych i to w sposób niezwykle bolesny, bez możliwości pożegnania się. Ale jeśli ktoś nie stracił nikogo bliskiego w związku z pandemią, to nie znaczy, że nie otarł się o myślenie o śmierci swojej czy swoich bliskich. Media społecznościowe zapełniły się wspomnieniami o zmarłych, impresjami z żałoby, opisami bólu. W gazetach, radio i telewizji mówiono o lęku, który budzi śmierć i pustce, którą pozostawiają zmarli - przez cały rok, a nie tylko w Zaduszki. Jeszcze nie doszliśmy do pełnej akceptacji tematu umierania i śmierci w przestrzeni publicznej, ale zdarliśmy pierwszą, może nawet drugą, warstwę tabu, które takie rozmowy czyni co najmniej niewygodnymi, jeśli nie niemożliwymi.
Przez ostatnie dwa lata śmierć jest obecna w naszym życiu, nie da się od niej uciec. Pandemia umożliwiła rozmowę o tym, co to znaczy zderzać się ze śmiercią, przechodzić przez śmierć bliskich, co to znaczy być w żałobie. A to otworzyło ludzi, między innymi na warsztaty umierania.
Na czym te warsztaty polegają?
Choć w tytule jest umieranie, to warsztaty tak naprawdę są o życiu. Tytuł jest tłumaczeniem z japońskiego, bo to w Japonii zetknęłam się z warsztatami po raz pierwszy. Wydaje mi się uczciwy wobec osób, które decydują się na udział w warsztacie – bo w ich trakcie przechodzą przez proces umierania. Słuchają historii, którą zaadaptowałam do warunków polskich na podstawie tego, czego nauczyłam się w Japonii. To opowieść o postępującej chorobie i o żegnaniu się z życiem. Na różnych etapach słuchanej historii uczestnicy symbolicznie żegnają się z tym, co jest dla nich ważne. To bardzo istotny element całego procesu.
Tym, co jest dla nich ważne – czyli to nie muszą być wyłącznie ludzie?
To mogą być ludzie, ale też zwierzęta, fizyczne przedmioty, marzenia, pasje albo coś, co wypełnia ich życie. Nie ma jednego dobrego sposobu na przejście przez warsztaty. Każdy przechodzi przez nie tak, jak chce. Tak naprawdę ten warsztat jest wehikułem, który pozwala "podotykać" różnych reakcji na to, co przynoszą nam życie, choroba i strata.
Przez 2,5 godziny możemy zetknąć się z czymś bardzo autentycznym w nas samych. Można wówczas zadać sobie pytania, o których nawet nie wiedzieliśmy, że szukamy na nie odpowiedzi, albo że w ogóle mogą być one istotne.
Jakie pytania ma pani na myśli?
Opowiadana przeze mnie historia ma jedno określone zakończenie, ale po drodze są różne wybory, które jako prowadząca narzucam. Ludzie często zdają sobie wtedy sprawę, że oni podjęliby zupełnie inne decyzje. Że nie chcieliby np. umierać w szpitalu, że woleliby odejść w domu. Nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiali, bo po prostu nie musieli.
Warsztaty pozwalają zadać sobie wiele pytań na temat tego, czego chcielibyśmy od siebie, od życia i jak chcemy, żeby wyglądały jego ostatnie momenty. Pozwalają też zobaczyć, jak reagujemy na stratę. Co czujemy, kiedy tracimy jakąś bardzo ważną dla nas rzecz. Czasami pokazują, że ta "bardzo ważna rzecz" tak naprawdę może wcale nie mieć znaczenia, tylko wydawało nam się, że jest ważna. A na pierwsze miejsce wskakuje coś tak oczywistego, że na co dzień nie poświęcamy temu uwagi. Warsztaty potrafią zaskoczyć.
Co te warsztaty dają ludziom w praktyce? Czy zdarzyło się, by po wyjściu z sesji uczestnicy rzeczywiście zmienili coś w swoim dotychczasowym życiu?
Po takiej sesji ludzie podejmują różne, moim zdaniem bardzo piękne decyzje. Na przykład o tym, że chcą być bliżej kogoś, kogo kochają. O tym, żeby się odezwać do kogoś, z kim dawno nie rozmawiali. Niektórzy podjęli decyzję o tym, żeby mieć dziecko, inni postanowili się oświadczyć. Dzięki temu, że uczestnicy mierzą się ze stratą – ale sami decydują o tym, co stracą na kolejnych etapach choroby – budują hierarchię tego, co jest dla nich w danym momencie życia ważne. To pozwala im być bliżej siebie.
Ale czasami warsztaty nie przemeblowują naszego życia o 180 stopni. Za to pozwalają zobaczyć, że ktoś w danym momencie znajduje się w dobrym miejscu i nie chce niczego zmieniać. Albo np. nie podejmuje jakiejś radykalnej decyzji, ale robi większą przestrzeń dla czegoś, co lubi, po to, żeby być bliżej swoich pragnień.
Czyli w warsztatach nie muszą brać udziału wyłącznie osoby, które akurat przechodzą żałobę w dosłownym tego słowa znaczeniu.
Nie wprowadziłam żadnych obostrzeń co do uczestniczenia w warsztatach, ale zawsze powtarzam, że trzeba czuć się gotowym, żeby na nie przyjść. Wiem, że są osoby, którym te warsztaty pomogły zrozumieć, co przechodziła umierająca osoba - z czym musiała się mierzyć i jakie emocje mogły się w niej pojawiać. To pomogło im domknąć niektóre aspekty żałoby. Ale to nie są warsztaty dla osób, które dopiero co kogoś straciły. Oni nie potrzebują symulacji straty, bo właśnie doświadczają jej w rzeczywistości. Potrzebują wsparcia w żałobie, które zapewni rodzina, psychoterapeutka czy towarzysz w żałobie.
Skoro odradza pani warsztaty osobom w żałobie, to właściwie dla kogo one są?
Dla wszystkich, którzy chcą zrozumieć, co jest dla nich w życiu ważne. Nie trzeba nikogo stracić, żeby wziąć w nich udział. Często pojawiają się na nich ludzie, którzy mierzą się z trudną życiową decyzją. Albo tacy, którzy boją się śmierci i chcą się z tym lękiem zmierzyć. Albo tacy, którzy szykują się na stratę związaną z chorobą rodziców. Powodów jest tyle, ile ludzi. Jeśli kogoś zainteresowała nazwa, poczytał o warsztatach i czuje zaciekawienie – to pewnie są to warsztaty dla niego. Z całą pewnością są to warsztaty dla osób, które coś uwiera i chcą dowiedzieć się, co to jest i czy przewartościowując priorytety, nie udałoby im się znaleźć większego spokoju w życiu.
Są też osoby, dla których bardziej wartościowe jest nie poukładanie tego, co w życiu najważniejsze, ale obserwowanie własnych reakcji związanych z umieraniem. Tak jak wspomniałam: są też tacy, dla których najważniejszy jest proces związany z chorobą – bo ktoś bliski umarł w podobny sposób i to pomaga im zrozumieć przez, co przechodziła zmarła osoba. Niektórzy odpowiadają sobie też na pytania, jak chcieliby, by to wyglądało w ich przypadku. Jak chcieliby odejść.
Ale nad tym nie mamy kontroli. Możemy nie chcieć umierać w szpitalu, ale los może sprawić, że zachorujemy i wylądujemy na szpitalnym łóżku.
Oczywiście, życie jest nieprzewidywalne. To, że wiem, że w idealnym warunkach chcę umierać w domu, to nie znaczy, że tak się stanie. Dobrze jest mieć świadomość swoich potrzeb i jednocześnie dobrze jest pamiętać o braku kontroli. Ale może dzięki temu, że odpowiedziałam sobie na pytanie "jakbym chciała umierać" – kiedy przyjdzie co do czego i zamiast w domu jednak będę musiała leżeć w szpitalnym łóżku, będę wiedziała, czego potrzebuję, żeby w jak największym stopniu czuć się, jak u siebie. Świadomość własnych potrzeb pozwoli mi prosić o ich spełnienie – w takim wymiarze, w jakim jest to możliwe. Będę bardziej sprawcza, a nie bezbronna.
Czy warsztaty umierania uczą też pogodzenia się z nieprzewidywalnością życia?
Tego na pewno nie da się nauczyć w ciągu dwóch-trzech godzin warsztatów, ale mam nadzieję, że przynajmniej uświadamiają, że życie jest nieprzewidywalne. Dużo osób na koniec warsztatów czuje ulgę: bo odpuścili kontrolę. Ale też dlatego, że nic nie stracili.
Czytaj także: Bytom. Taka kartka pojawiła się przed cmentarzem
Czy zdarzyło się, że emocje przeżywane na sesji przerosły uczestnika?
Zdarzyło mi się to tylko raz, w Indiach, gdzie również prowadziłam warsztaty podczas pracy nad inną książką – o próbie zbudowania lepszego świata na indyjskiej pustyni. Myślę, że historia choroby, którą opisywałam, dotknęła czegoś, na co ta osoba nie była gotowa. Uczestnik po prostu wstał i wyszedł. Dobrze, że zadbał o siebie. Wydaje mi się, że to umiejętność, której nam bardzo w Polsce brakuje. Dlatego na początku warsztatów opowiadam, jak o siebie zadbać, jeśli pojawią się silne emocje. To uczestnicy decydują, jak głęboko wejdą w słuchaną historię. Jeśli ktoś podejmuje decyzje, że chce być na tych warsztatach, ale nie utożsamiać się z historią, tylko obserwować siebie, to dla mnie to jest w porządku. Tak jak mówiłam – tych warsztatów nie da się przejść dobrze albo źle. Każdy przechodzi je we własny sposób.
Warsztaty są płatne?
Tak. Ale każdy płaci tyle, na ile może sobie w danej chwili pozwolić. Nie ma ani stawki minimalnej ani maksymalnej. Doskonale wiem, jak to jest mieć gorszą sytuację finansową czy nieregularne zarobki, dlatego nie chcę nikogo z warsztatów wykluczać. Ludzie są uczciwi – i naprawdę płacą tyle, na ile mogą sobie pozwolić. Niektórzy mniej, a inni więcej i dzięki temu całość się wyrównuje. A może w przyszłości ta osoba, która zapłaciła mniej, zapłaci więcej na jakichś innych warsztatach. Wierzę, że taka ekonomia ma sens.
Prowadzi pani nie tylko warsztaty umierania, jest też inicjatorką projektu "Telefon na wietrze". Na czym to polega?
"Telefon na wietrze" także poznałam w Japonii i przeniosłam na grunt polski przy wsparciu partnerstwa Otwarty Jazdów, Miasta Stołecznego Warszawy i Instytutu Dobrej Śmierci, oraz przy niesamowitym wsparciu ludzi, którzy uznali, że ten projekt powinien powstać i zrzucili się na niego przez portal zrzutka.pl.
Potrzeba zrealizowania "Telefonu na wietrze" pojawiła się w kontekście pandemii, z myślą o tych, którzy nie mogli pożegnać się z umierającymi samotnie bliskim. Taka żałoba bardzo często staje się żałobą utrudnioną. Kiedy się nie pożegnaliśmy, kiedy nie zobaczyliśmy ciała trudniej jest nam zaakceptować fakt, że ukochanej osoby już nie ma. Czasem nasz mózg nie jest w stanie przetrawić tej informacji. Może pojawiać się również olbrzymie poczucie winy: bo nie było nas obok.
Jak można to zmienić?
Akurat w żałobie utrudnionej najlepiej jest skorzystać z pomocy specjalisty. Ale "Telefon na wietrze" to jedna z dodatkowych dróg – dla każdego, kto kogoś w życiu stracił. W Japonii w Ōtsuchi - jednym z miast zniszczonych przez tsunami – w ogrodzie pana Sasakiego działa nietypowa budka telefoniczna. Postawił ją, żeby rozmawiać z kuzynem – zmarłym na raka, jeszcze przed kataklizmem 2011 roku. Chciał kontynuować rozmowy telefoniczne, które kiedyś prowadzili. Po tsunami otworzył tę przestrzeń dla wszystkich, którzy nie zdążyli pożegnać się z bliskimi. Każdy mógł wejść do środka, podnieść słuchawkę i coś powiedzieć. Albo pomilczeć.
Dalsza część rozmowy pod wideo
Razem z ludźmi, którzy chcieli stworzyć przestrzeń dla żałoby, za zgodą pana Sasakiego, zbudowałam replikę "Telefonu na wietrze" na warszawskim Jazdowie: w samym centrum, niedaleko Sejmu, ale w niezwykłej, zielonej przestrzeni. Całość jest bardzo prosta: biała budka telefoniczna i telefon ze słuchawką. Jest też księga, w której można zostawić wpis. Od czasu, kiedy powstała instalacja, czyli od maja tego roku, zapełniły się już dwie grube księgi.
Kto korzysta z tego telefonu?
Nie kontroluję tego, nie mam pojęcia! Ale znajomi podsyłają mi wpisy z mediów społecznościowych. Dzieje się to, na czym mi zależało: projekt żyje własnym życiem. Zmienia się w punkt na mapie Warszawy: miejsce do rozmawiania z tymi, z którymi nie mamy jak porozmawiać. Nie zawsze muszą to być zmarli. Ludzie umawiają się tam z rodziną w rocznicę śmierci bliskiej osoby. W księdze jest też wiele wpisów po ukraińsku. To miejsce, w którym ludzie mogą wyrazić żałobę, domknąć to, co niedomknięte. Ale mogą też coś otworzyć – kontynuować relację z osobą, która odeszła.
W sierpniu, wokół Telefonu - wraz z partnerstwem Otwarty Jazdów i Instytutem Dobrej Śmierci, przy wsparciu Miasta Stołecznego Warszawy - zorganizowaliśmy "Przestrzeń dla żałoby". Przez pół dnia odbywały się wydarzenia związane z żałobą. Były warsztaty umierania, krąg żałoby po stracie zwierząt, debata z profesor Płatek i Anją Franczak o potrzebie wspólnotowego przeżywania żałoby. A na koniec odbyła się ceremonia, której towarzyszył lament prowadzony przez Julię Biczysko. Zależy mi na tym, żeby przywrócić żałobie jej miejsce w naszym życiu.
Co to znaczy?
W zachodniej kulturze żałobę próbuje wtłoczyć się w coraz węższe ramy. W Stanach uznano, że powinna trwać dwa tygodnie, potem można ją leczyć farmakologicznie. A przecież to indywidualne przeżycie, które nie podlega żadnym normom. Może dlatego jest tak przerażające – te emocje, te nieprzewidywalne stany zagrażają naszej produktywności i efektywności. A dzisiaj produktywność i efektywność to jedyne za co się nas ceni. Mam poczucie, że odbierając nam prawo do żałoby, odbiera się nam człowieczeństwo: naszą wrażliwość, bezradność, miękkość. Żałoba ma trwać tyle, ile powinna trwać. Nie trzeba się poddawać schematowi, w którym po dwóch tygodniach musimy dojść do siebie, ale jeśli tak się nie stanie, to powinniśmy wziąć lekarstwa, żeby wrócić do pracy i zasuwać w chomiczym kółku. Jestem temu przeciwna. Są momenty, kiedy musimy być tylko dla siebie i dla najbliższej rodziny, wycofać się i przeżyć to, co jest do przeżycia.
Dlatego prowadzę warsztaty umierania, zbudowałam "Telefon na wietrze" i zorganizowałam "Przestrzeń dla żałoby". Żeby mówić, że umieranie i śmierć to część życia, a żałoba to normalne zjawisko. Pojawia się nie tylko wtedy, kiedy umrze ktoś bardzo bliski, ale także kiedy się z kimś rozstaniemy, kiedy umrze zwierzę, kiedy tracimy jakieś marzenia, kiedy tracimy kawałek siebie. Przeżycie tej straty we własnym tempie i na własnych warunkach może pomóc nam dostrzec piękno i bogactwo tego, co otrzymaliśmy od życia.
Rozmawiała Sonia Stępień, dziennikarka o2.pl
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.