Od lat wyjazdy Polaków do Niemiec w celach zarobkowych stały się dla wielu rodzin smutną, lecz konieczną codziennością. Wysokie ceny życia, coraz mniej miejsc pracy oraz perspektywa naprawdę dobrych zarobków zmuszają do migracji zarówno tych młodszych, jak i znacznie starszych obywateli naszego kraju.
Niestety dla wielu z nich wyjazd okupiony jest licznymi wyrzeczeniami, wśród których jednym z najtrudniejszych jest opuszczenie na tygodnie swoich bliskich. Jednak to nie wszystko. Jak opisała na łamach brytyjskiego "Guardiana" Saša Uhlová, dla wielu Polaków wysoki zarobek wiąże się z wielogodzinną oraz wycieńczającą pracą siedem dni w tygodniu.
Czeszka przekonała się o tym na własnej skórze. By zrealizować swój tekst, udała się do pracy na farmie, której oferta widniała na jednej z polskich platform ogłoszeniowych. Jak sama przyznaje, doświadczyła tam kontaktu z wieloma Polakami, którzy żeby zarobić, godzili się na pracę niezgodną z niemieckim kodeksem oraz przepisami. - Sklep ekologiczny to raj dla bogatych Niemców. Za kulisami zbieramy i siekamy warzywa, aż jesteśmy na skraju załamania - pisze Saša Uhlová.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Tragiczny obraz polskiej emigracji zarobkowej w Niemczech
Do jej obowiązków należało przygotowywanie warzyw do późniejszej sprzedaży. Była to praca niezwykle trudna, ponieważ wymagała bardzo dużo siły i energii przez nawet kilkanaście godzin dziennie. Wszystko to przy zaledwie jednej krótkiej przerwie. Wymagania w tej pracy, jak przyznaje, są "piekielne".
Stoję w tym samym miejscu przez tak długi czas, że godziny do przerwy obiadowej coraz bardziej się dłużą. Nawet pójście do toalety wydaje mi się krępujące, ponieważ jasno nam powiedziano, że nie powinniśmy tego robić zbyt często — opisuje autorka artykuły.
Dziennikarka stwierdziła, że wielu świadomie godzi się na takie warunki. Co więcej, w trakcie pracy otrzymała również wskazówki, jak oszukać niemiecką inspekcję pracy, która przyszła na kontrole. Jednocześnie zauważyła, jak wiele osób popada w trakcie migracji w problemy alkoholowe. - Prawie wszyscy tu piją. Z samotności, a także dlatego, że nie ma nic innego do roboty - opisuje czeska dziennikarka.
I stwierdza, że dostała dwa arkusze raportów z pracy. - Na jednym zapisuję faktycznie przepracowane godziny, a na drugim, oficjalnym arkuszu, podpisuję te, które są zarejestrowane: maksymalnie 10 godzin pracy dziennie, sześć dni w tygodniu. Słyszałam już o podwójnym raportowaniu, ale tutaj przedstawiają mi to jako coś oczywistego. Nikt nie wyjaśnia, o co chodzi. Według oficjalnych danych mogłam dziś pracować do 16:00, a w niedzielę w ogóle nie pracowałam - pisze.
- Jedną z najgorszych rzeczy w tej pracy jest to, że nikt nie mówi ci, kiedy skończy się zmiana - podkreśliła.
Dziennikarka opuściła farmę po miesiącu. Jak wyjawiła, za pracę dostała 1500 euro - ok. 6,4 tys. zł.