Ciało Ewy Potok znaleziono w sobotę, niemal dobę po jej zaginięciu. Kobieta w piątek 12 stycznia wcześniej zakończyła pracę. Nie dotarła jednak do domu. Przegapiła swój przystanek i kiedy wysiadła z autobusu, próbowała wrócić do domu skrótem.
Kobieta przewróciła się w zaspie i złamała nogę. Zadzwoniła do męża i poinformowała, że jest ranna. Rodzina zawiadomiła policję. Policja rozpoczęła poszukiwania. Ale te się nie udały - Ewa Potok zmarła z wychłodzenia. Jej ciało znaleziono 13 stycznia. I to pomimo tego, że przez kilka godzin, jak mówi rodzina, była w kontakcie nie tylko z bliskimi, ale także z policją.
Dlaczego zaginionej kobiety nie udało się odszukać, pomimo telefonicznej łączności? Kobieta, jak opisuje portal kraknews.pl, miała przekazać mężowi, że widzi kominy. W rozmowie z "Faktem" syn zmarłej przekonywał, że policja dopuściła się zaniedbań w ramach poszukiwań: zbyt późno sprawdziła monitoring z komunikacji miejskiej i za późno sięgnęła po urządzenie do namierzania telefonów.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Takie urządzenie nazywane jest testerem. Potrafi wskazać pozycję urządzenia z dokładnością do kilku metrów. Rodzina zmarłej oburzała się, że policja nie jest w stanie namierzyć telefonu Ewy Potok, szczególnie, że korzystała z nowego urządzenia. Ale jak tłumaczą policjanci, sytuacja nie jest taka prosta, jak mogłoby się wydawać.
To zależy od marki używanego telefonu i jego wieku. Starsze testery nie nadają się do poszukiwania nowoczesnych telefonów, a najnowsze - do starszych telefonów. Wszystko zależy od tego, jaki tester używany jest przez komendę wojewódzką w Krakowie. Pamiętajmy: sam tester jest tylko środkiem wsparcia, interpretacja otrzymanych danych należy do człowieka - tłumaczy o2.pl doświadczony policjant. Nie zgadza się na publikację danych.
W jego ocenie, w przypadku zmarłej Ewy Potok zawiodła nie tyle technika, co czynnik ludzki. Przekonuje, że choć w takich przypadkach są wypracowane procedury i schematy działań, to diabeł tkwi w szczegółach. A w tym przypadku, kiedy mieliśmy do czynienia z osobą starszą, a na zewnątrz panował silny mróz, istotny był czas.
Najpierw powiadamia się komendę powiatową, a powiatówka powiadamia wojewódzką. Zbiera się zespół ludzi z WTO (wydział techniki operacyjnej - red.), zaczyna się papierologia. Ale pytań można tu postawić naprawdę dużo: jak policjanci szukali na miejscu? Czy rozpytano kierowcę autobusu? Czy to był PKS czy autobus miejski? Czy prześledzono drogę z przystanku do domu? Czy zadysponowano OSP? Wreszcie - kiedy sięgnięto po tester? - mówi dalej nasz rozmówca.
Tłumaczy też - w uproszczeniu - jak wygląda schemat działania w takim przypadku. Zgłoszenie przyjmuje numer alarmowy 112. Jego operator powinien wysłać na miejsce patrol policji i przekazać informację do komendy powiatowej. Tu zaczynają się realne działania.
Wszystko zależy od komendanta powiatowego lub dyżurnego jednostki. Na etapie komendy powiatowej wszczyna się procedurę albo zaginięcia, albo ratowania życia i zdrowia ludzkiego. I tu jest, moim zdaniem, problem. Tu mogło dojść do błędu, bo wdrożono, jak sądzę, procedurę zaginięcia, a nie ratowania życia i zdrowia. A powinna zostać wdrożona ta druga, która jest po prostu szybsza i daje większe możliwości: można ogłosić alarm, zadysponować śmigłowiec, poprosić o wsparcie z innych powiatów itp. Albo po prostu wysłać na miejsce patrol z ogarniętymi policjantami i szukać. Tylko na piechotę, a nie z radiowozu - mówi dalej nasz rozmówca.
Policja zapewnia, że wszystko było jak trzeba
W tym miejscu należy oddać głos krakowskiej policji. W wydanym komunikacie komenda miejska przekonuje, że wszystko odbyło się w zgodzie z zapisami i sztuką operacyjną.
Komenda twierdzi, że zgłoszenie dotyczące zaginięcia przyjęto 12 stycznia o godzinie 18:23. - Z relacji męża kobiety, który poinformował służby o jej zaginięciu, wynikało, że gdy nie wróciła do domu, skontaktował się z nią telefonicznie, a żona przekazała mu, że wracając do domu, miała się przewrócić, złamać nogę i leżeć w zaspie śniegu, ale nie potrafiła podać miejsca, w którym się znajduje. Początkowo kobieta nie podała żadnego punktu orientacyjnego, który mógłby przybliżyć aktualne miejsce jej przebywania - twierdzi policja.
Dodając zarazem, że "z relacji męża zaginionej wynikało, że wypowiadała się nielogicznie, nie pamiętała gdzie i do jakiego autobusu wsiadła i gdzie wysiadła". Miał on też dodać, iż kobieta z reguły miała przemieszczać się znanymi rodzinie ścieżkami i nigdy z nich nie zbaczała. Wszczęte zostały poszukiwania.
W pierwszej kolejności sprawdzano trasy, którymi kobieta miała w zwyczaju wracać z pracy do domu. Zadysponowano też przewodników z psami służbowymi oraz podjęto działania zmierzające do ustalenia położenia telefonu, który kobieta posiadała przy sobie. Policjanci rozszerzali rejon poszukiwań, kierując się pojawiającymi się nowymi informacjami. Z komunikatu wynika również, że angażowane były coraz większe siły i środki policyjne.
Wątpliwości pozostają
Formalnie zaginięcie Ewy Potok zgłoszone zostało w Komisariacie Policji VII w Krakowie 13 stycznia "we wczesnych godzinach rannych", jak czytamy w komunikacie. Wtedy, po uzyskaniu zgody na publikację wizerunku i danych kobiety, opublikowano i rozesłano do mediów komunikat o zaginięciu kobiety. Około godziny 14 znaleziono ciało Ewy Potok. Jak opisuje policja, około 8 km od domu i ponad 10 km od jej miejsca pracy.
Finalnie w akcji poszukiwawczej brało udział ponad 360 policjantów, kilkudziesięciu strażaków, ochotnicze grupy poszukiwawcze, oraz funkcjonariusze SOK (łącznie ponad 400 osób) - czytamy dalej. Tyle że funkcjonariusze SOK przeszukiwali zapewne tereny sobie podległe, czyli rejony torowisk i dworców kolejowych.
Funkcjonariusze przeglądali zapisy monitoringów z budynków instytucji, lokali handlowo-usługowych i budynków prywatnych. Podczas prowadzonych czynności poszukiwawczych kilkukrotnie zostały sprawdzone szpitale, dyspozytornie pogotowia oraz inne instytucje. Już na samym początku poszukiwań zostały podjęte czynności mające na celu zlokalizowanie telefonu kobiety. W celu zmaksymalizowania efektywności działań podjęto współpracę z policjantami z sąsiednich województw, którzy udzielili krakowskim funkcjonariuszom wsparcia w zakresie ustalenia położenia telefonu - czytamy dalej w komunikacie.
Co ciekawe, policja nie odpowiedziała na pytanie o2.pl, w jakim czasie od powzięcia zgłoszenia sięgnięto po tester. Komenda miejska zaznaczyła, że pojawiające się lokalizacje były sprawdzane przez zaangażowanych w poszukiwania policjantów. Ponadto do działań użyto drona z kamerą termowizyjną. Tyle, że w warunkach chłodu, kiedy poszukiwana kobieta miała leżeć w zaspie i wychładzać się, nie musiało to być skuteczne.
Ewa Potok zmarła kilka kilometrów od domu, pomimo poszukiwań i zakrojonej na szeroką skalę akcji. Czy mogła przeżyć?
W takich sytuacjach, dowodzący akcją powinien mieć bezpośredni kontakt z osobą poszukiwaną. Tu mieliśmy do czynienia z komunikacją pośredniczącą. Działania techniki powodują, że mamy przynajmniej nakreślony rejon poszukiwań. Tym bardziej, że Kraków kontaktował się w sprawach wsparcia z policją z innych województw. Była bardzo duża szansa na znalezienie tej kobiety żywej i jestem zdziwiony, że do tego nie doszło. Było, w mojej ocenie, wystarczająco dużo czasu - mówi o2.pl insp. Sebastian Strzeżek, były zastępca komendanta wojewódzkiego policji z Radomia.
Dodaje również, że pomimo nocnej pory, poszukiwana kobieta mogła przy bezpośrednim kontakcie nakierować na siebie drona, gdyby go usłyszała lub zobaczyła.