Najpierw Rajesh Vishwas wezwał na interwencję nurków. Ci dokładnie przeszukali zbiornik na zaporze Kherkatta, ale nie trafili na ślad urządzenia. Wtedy urzędnik postanowił zaryzykować i... kazał wypompować wodę ze zbiornika.
Po mozolnej i długotrwałej pracy aparat został znaleziony. Próby jego uruchomienia spełzły jednak na niczym. Sprzęt był zbyt mocno zalany i nawet jego wodoodporne właściwości nie uchroniły go przed kompletną destrukcją.
Nie ma już telefonu i... pracy
Finalnie Rajesh Vishwas stracił nie tylko telefon, ale też pracę. Urzędnik został oskarżony o ogromne nadużycia i wykorzystywanie swojego stanowiska w celach prywatnych. Mężczyzna broni się, że miał ustne pozwolenie od swoich przełożonych.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Chciałem wykąpać się z przyjaciółmi i podczas robienia zdjęcia telefon wypadł mi z ręki. Myślałem, że moje działanie jest zgodne z prawem i przełożeni na wszystko się godzą. Poprosiłem o pomoc również lokalną społeczność. Chciałem odzyskać ważne dane - tłumaczy się Vishwas.
Czytaj także: Ciąg dalszy skandalu w Warszawie. W tle walka PO i PiS
Pewne jest, że jego lekkomyślna decyzja była bardzo kosztowna. Pompa pracowała bez przerwy przez trzy dni. Łącznie usunęła ponad dwa miliony litrów wody. To mogło wystarczyć do nawodnienia kilkuset hektarów pól uprawnych. Jest to szczególnie ważne podczas suszy.
Skąd w ogóle pomysł, aby zorganizować tak kosztowną akcję do ratowania telefonu o wartości 1200 dolarów? Indyjski urzędnik stwierdził, że miał na urządzeniu bardzo wrażliwe dane, które nie mogły wpaść w niepowołane ręce.
Całe szczęście urzędnik nie doprowadził do całkowitego wypompowania wody. Interwencja służb sprawiła, że akcję zatrzymano.