31-letni Xi Lu utknął w Wuhan na 141 dni. W styczniu opuścił swój dom w Londynie, aby odwiedzić rodzinę za granicą.
Czytaj także: Nie wierzył w COVID-19. "Boże, jak żałuję"
Miasto zostało w tamtym czasie odizolowane od reszty Chin. Mieszkańcy nie mogli opuszczać swoich domów, z wyjątkiem robienia najpotrzebniejszych zakupów. Tam też wprowadzono po raz pierwszy nakaz dystansu społecznego i noszenia maseczek.
Podczas lockdownu Lu wychodził na zewnątrz tylko sporadycznie. Po powrocie i nadejściu kolejnej fali w Europie powiedział, że ludzie powinni być bardziej skłonni do przestrzegania zasad nałożonych przez rząd. To dzięki temu - twierdzi - Chiny kontrolują epidemię.
W Chinach, jeśli jest jakaś reguła, my jej przestrzegamy. Jeśli widzimy, że ktoś ich nie przestrzega, nie musimy go karać, musimy się tylko upewnić, że jest świadomy łamania zasad. Większość Chińczyków, w szczególności młode pokolenie, ma ponad 15 lat obowiązkowej edukacji. Tak więc większość młodego pokolenia wierzy w naukę. Po prostu podążają za tym, co mówią naukowcy - powiedział Xi Lu, cytowany przez "The Sun".
Chińczycy byli również bardziej skłonni do skarżenia na sąsiadów naruszających zasady. Lu wyjawił, że sam to zrobił podczas lockdownu. Jego słowa nawiązują do sytuacji w Europie, gdzie niektórzy nie stosują się do nakazów.
Czytaj także: Kolejny straszliwy skutek COVID-19. WHO ostrzega
Lu, który mieszka w Londynie, powiedział, że szanuje tych, którzy twierdzą, że ograniczenia mają wpływ na ich wolność, ale ta wolność jest jego zdaniem względna. "Prosimy o wolność, ale nasza wolność przeszkadza wolności innych. Jeśli łamiemy zasady, kradniemy dwa miesiące wolności innych", stwierdził.