Na zdjęciach przedstawiających rosyjskie kolumny w Ukrainie przeważają ciężarowe ZiŁ-y, które na każde przejechane 100 km potrzebują około 40-50 litrów paliwa. Sporo, ale to wciąż nic w porównaniu z czołgami.
Większość z tych wykorzystywanych przez armię Putina jest dość przestarzała. To głównie T-80 stanowiące rozwinięcie T-64, pokazanego w 1964 roku. Konstrukcja nigdy nie słynęła z niskiego zapotrzebowania na paliwo, a wprowadzane sukcesywnie ulepszenia tylko pogorszyły sytuację.
Przykładem może być turbina gazowa o mocy 1000 lub 1250 KM stosowana zamiast silnika Diesla, która poprawiła osiągi, ale też znacząco obniżyła zasięg czołgu. W praktyce standardowy zbiornik o pojemności 1100 litrów pozwala na pokonanie 335 km. Na drogach, bo w terenie wartość znacząco spada. W warunkach bojowych T-80 potrafi spalić nawet 750 litrów na 100 km.
Mając na uwadze te dane, łatwo zrozumieć, dlaczego rosyjska armia boryka się z problemami paliwowymi. Zresztą nie po raz pierwszy. Podobnie było także podczas wojny w Czeczenii. Warto jednak pamiętać, że wysokie spalanie stanowi tylko jedną stronę medalu.
Czytaj także: "Niszczy Mariupol tak, jak Syrię". Oto ulubieniec Putina
Rosja jako drugi producent ropy naftowej na świecie przed wybuchem wojny mogła pochwalić się wynikiem 10 mln baryłek dziennie. Dostępność paliwa a możliwość szybkiego dostarczenia go na front to jednak dwie zupełnie różne kwestie. Na szczęście dla Ukrainy i nas wszystkich rosyjska logistyka okazała się niewystarczająco wydolna, osłabiając rosyjskie siły szczególnie w początkowej fazie konfliktu.
Czytaj także: Triumf ukraińskiej armii. Rosyjski podpułkownik pojmany