Maciej Kowalski: Stanęłaś oko w oko z morderczyniami. Jakie to było wrażenie?
Daria Górka: Pierwsza, z którą się spotkałam, była drobną, zagubioną blondynką w różowym sweterku. Nie przestawała płakać. To był szok i pierwszy znak, że stereotyp w tym przypadku okazuje się nie mieć nic wspólnego z rzeczywistością.
Kobiety, które zabiły swoich mężów czy partnerów wcale nie są bezwzględnymi oprawczyniami, potworami, degeneratkami z marginesu społecznego. To zwykłe kobiety, najczęściej prowadzące dość normalne życie, osoby, które spotykamy na ulicy, w sklepie, w pracy, nie podejrzewając nawet, jakie tragedie dotykają ich za zamkniętymi drzwiami ich domów.
Wracając do tej pierwszej dziewczyny: kiedy zaczęłam z nią rozmawiać, okazało się, że do zabójstwa doszło w mieście, z którego pochodzę. Mało tego: w bloku, w którym mieściła się cukiernia, gdzie co niedziela przychodziłam z rodzicami na lody. Tak blisko bywamy czasami wielkich tragedii, zupełnie nie zdając sobie z nich sprawy.
Zaczęło się od programu telewizyjnego, potem była praca magisterska, teraz ukazuje się twoja książka. Jak rozwijał się ten projekt?
Pracuję na co dzień jako reporterka w jednej ze stacji telewizyjnych. Ta pierwsza rozmowa to było jedno ze zwykłych zawodowych zleceń. Ale tak bardzo dała mi do myślenia, że chciałam głębiej zająć się takimi sprawami.
Akurat kończyłam studia i uznałam, że to będzie świetny temat na pracę magisterską. Promotor się zgodził i zaczęłam się przygotowywać - to był ważny moment: musiałam przeczytać sporo literatury naukowej na temat kobiet poddawanych przemocy domowej.
To bardzo mocno wpłynęło na moje późniejsze rozmowy w zakładach karnych. Spotykałam realne osoby, które przeszły traumę, a jednocześnie w głowie miałam całą teoretyczną podbudowę. I nie musiałam zadawać tych wszystkich pytań typu: "kobieto, czemu nie odeszłaś od niego?"
Czemu nie odchodzą?
Bo wpadają w tzw. cykl przemocy, potworny mechanizm, który sprawia, że ofiara najczęściej zupełnie nie potrafi uciec. Polega on na tym, że po okresie agresji, kiedy mąż czy partner bije, gwałci, upokarza i poniża, pojawia się tzw. miesiąc miodowy - wtedy kat "odpuszcza": przeprasza, klęka, przynosi kwiaty, zapewnia, że to się nigdy więcej nie powtórzy.
Kobiety z reguły chcą ratować związek, nie chcą odejść, marzą tylko, żeby mąż przestał bić. I tak się właśnie dzieje. Przez jakiś czas jest pięknie, wydaje im się, że tak już zostanie. Ale nic z tego. Miodowy miesiąc się kończy i wraca bicie. Mało tego: te fazy z czasem robią się coraz krótsze. Na początku potrafią trwać nawet i pół roku, potem mierzy się je już w tygodniach, dniach, a nawet godzinach. Nie ma ucieczki i nie ma ratunku. Psychologowie są zgodni: trzeba uciekać, cykl przemocy się nie skończy.
Co mają robić kobiety, które wpadną w tę pułapkę? Jak się ratować?
Pierwszy, najważniejszy krok to powiedzieć komuś o tym. Komukolwiek, ale najlepiej komuś, kto spojrzy na sytuację z zewnątrz, trzeźwym okiem, powie jasno: "to nie twoja wina". Nawet jedna rozmowa może pomóc, dać inną perspektywę. Ale często dzieje się tak, że te kobiety i tak nie potrafią się wyrwać z pułapki. Robią pierwszy krok, ale potem się wycofują. Wciąż liczą na to, że sytuacja się sama poprawi.
Dobrym pomysłem jest telefon na Niebieską Linię i wizyta w ośrodku psychologicznym. Zwłaszcza jeśli można się tam spotkać z psycholożką czy psychologiem i współpracującymi z nimi prawniczkami czy prawnikami. W każdym regionie są miejsca stworzone by przeciwdziałać przemocy w rodzinie.
Ale w twojej książce jest mnóstwo historii o tym, że kobiety próbowały szukać pomocy, ale powołane do tego instytucje nie potrafiły im jej zapewnić. Dlaczego system nie działa?
Tak, to choćby opowieść o kobiecie, która trzydzieści razy zgłaszała przemoc na policję i nic z tego nie wynikało. Jedyne, co na tym zyskała to zmniejszenie wyroku za zabójstwo męża, bo te zgłoszenia potwierdziły tylko przed sądem tezę obrony, że doświadczała przemocy z jego strony.
Systemowy problem polega na tym, że nie ma skutecznych prawnych narzędzi pozwalających na izolację sprawcy przemocy w momencie, gdy dochodzi do ataku. Policja może co najwyżej zawieźć go do izby wytrzeźwień, jeśli jest pijany albo zatrzymać. To co dzieje się później, jest w gestii prokuratora i sądu. W praktyce wygląda to tak, że po dobie lub dwóch mężczyzna najczęściej wraca do domu i jak mówią kobiety, z którymi rozmawiałam, bije mocniej, bo się mści.
W tej sytuacji to kobieta musi uciekać, a to nie zawsze jest możliwe: bo w domu są dzieci, bo nie ma dokąd pójść, bo rodzina jej nie wspiera, bo nie ma własnych pieniędzy, bo wstydzi się przyznać, że ma problemy z mężem. Zostają więc inne środki prawne, takie jak zakaz zbliżania się czy nakaz opuszczenia mieszkania, ale one wiążą się z długotrwałymi procedurami i stwierdzeniem przestępstwa, a to nie zawsze jest łatwe czy możliwe.
Rozmawiałaś z wieloma kobietami odsiadującymi wyroki za zabójstwo męża. Jakie one są?
Każda jest inna. Wywodzą się z różnych środowisk, miały zupełnie inne pozycje społeczne i sytuację finansową, są w różnym wieku: jest wśród nich trzydziestolatka, ale jest i prawdziwa staruszka, która zresztą przypominała mi moją babcię. A jednak wszystkie one miały coś wspólnego. Tym, co je łączy, jest wstyd.
One są wszystkie potwornie zawstydzone tym, że kierowały swoim życiem w taki sposób. Mają wyrzuty sumienia, podeptane poczucie własnej wartości. One nigdy nie próbują się usprawiedliwiać. Bardzo często słyszałam od nich mocne słowa: nie jestem człowiekiem, nie dałam mu życia, więc nie miałam prawa mu go odebrać, mam krew na rękach, żałuję, że go zabiłam, wolałabym, żeby on mnie dalej katował.
To się trochę łączy się z inną kwestią: kobiety skazane za zamordowanie mężów rzadko składają apelacje. One godzą się z wyrokami, mają poczucie, że kara im się należy, nie chcą z tym dyskutować. Trudno podać konkretne dane, nie znam statystyk, nie ma ich.
Czy to są długie wyroki?
Kilkuletnie. Sześć lat, osiem, czasem dwanaście. Sądy często znajdują wiele okoliczności łagodzących: od obrony koniecznej do faktu bycia ofiarą długotrwałej przemocy.
Zaprzyjaźniłaś się ze swoimi rozmówczyniami?
Chyba nie mogę powiedzieć, że się z nimi zaprzyjaźniłam. Mocno starałam się nie przekraczać granicy między tym, co zawodowe i prywatne. Ale nie ukrywam: bardzo często miałam ochotę je po prostu przytulić, złapać za rękę, powiedzieć: już wszystko dobrze, już nikt cię nie będzie bił. Nie wiem oczywiście do końca, jak one mnie traktowały. Ale często miałam wrażenie, że bardzo potrzebowały kogoś, kto je rozgrzeszy. I tym kimś mogłam stać się dla nich właśnie ja.
Psychologowie więzienni, z którymi się spotykałam, mieli do tego, co robiłam, dość ambiwalentny podejście. Z jednej strony czuli i widzieli, że tym kobietom potrzebne są takie rozmowy, poza tym mogą w ten sposób pomóc innym. Z drugiej - bali się, że te spotkania także odnowią wspomnienia. Ja wyjadę, a one z tym zostaną, rozbite i roztrzęsione.
Wielkie wrażenie robi rozdział, w którym twoje rozmówczynie opowiadają o samym momencie zabójstwa. Czy to były najtrudniejsze momenty tych rozmów?
Tam w ogóle było dużo płaczu. A w tych chwilach rzeczywiście emocje sięgały zenitu. Ważnym odkryciem było dla mnie to, że są to tzw. "kuchenne zabójstwa". Dochodzi do nich w domach, często właśnie w kuchni. Narzędziem w większości przypadków jest kuchenny nóż albo inny podobny przedmiot, który jest akurat pod ręką.
To nigdy nie są zabójstwa planowane z premedytacją. To się zawsze dzieje nagle, w afekcie, w amoku. I zawsze towarzyszą tym zdarzeniom: awantura, krzyk, przemoc. To sytuacje, które te kobiety przeżywają na co dzień, ale tego dnia następuje jakieś pęknięcie, przekroczenie granicy. Z jakiegoś powodu ich wytrzymałość się kończy, mają dość, nie mają już siły, nie wytrzymują. Ciekawe jest też to, że one praktycznie zawsze próbują ratować męża, jedna opowiadała, jak tamowała krwotok własnym ciałem.
Szczególnym doświadczeniem musiała być dla ciebie wizyta w zakładzie karnym w Grudziądzu...
Tak, to niezwykłe miejsce. Trafiają tam kobiety w ciąży, które mogą urodzić i przez pierwsze trzy lata przebywać z dzieckiem. To zdecydowanie najbardziej nietypowe więzienie, w którym byłam. Tam nawet kraty w oknach bardziej przypominają te, które można zobaczyć na osiedlach, niż te więzienne. Tam są dzieci, rozmawia się o nich, tam pachnie dziećmi. Niedawno sama urodziłam dziecko, więc to dla mnie bardzo bliskie kwestie. To było dość naturalne dla młodych matek: szybko zaczynałyśmy rozmawiać o długości snu maluchów, pieluszkach i wzdęciach. A to przecież nie są zwyczajowe tematy pod celą.
Twoja książka obala jeszcze jeden stereotyp: że więzienie jest jednym z najgorszych miejsc, do którego można trafić.
Tak, w przypadku wielu bohaterek mojej książki i kobiet w podobnej sytuacji, mocno paradoksalnie, więzienie okazuje się ratunkiem. Dla wielu z nich to miejsce, gdzie pierwszy raz od lat czują się bezpiecznie i spokojnie, gdzie nie doznają przemocy i mają szanse uporządkować swoje życie. Podkreślają to też często więzienni wychowawcy i psychologowie.
Ci ostatni, pół żartem, pół serio, mówią, że w przypadku osób przebywających na wolności rzadko kiedy mają możliwość tak dokładnie śledzić proces terapeutyczny. Same kobiety zmieniają się także wizualnie, zaczynają się malować, odzyskują poczucie własnej wartości. Jedna z nich powiedziała mi, że nie wstydzi się tego, że to właśnie więzienie uratowało jej życie.
Daria Górka jest dziennikarką i reporterką pracującą w jednej z prywatnych stacji telewizyjnych. Swoją zawodową drogę zaczynała w “Gazecie Wyborczej”. Pochodzi z Pomorza, mieszka w Warszawie z mężem i kilkumiesięczną córką. Właśnie ukazała się jej książka “Aż do śmierci”, będąca zapisem rozmów z kobietami doświadczającymi przemocy domowej i odsiadującymi wyroki za zamordowanie maltretujących je mężów oraz z osobami zajmującymi się nimi zawodowo, od strony prawnej, penitencjarnej i psychologicznej. Wydawcą tej pozycji jest wydawnictwo Mova, nowa marka Wydawnictwa Kobiecego, specjalizująca się m.in. w reporterskich książkach rodzimych twórców.
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.