Istnieje wiele pamiątek, które można przywieźć z Chin. Herbata, wzorzyste pałeczki do ryżu, biżuteria... Jednak z jakiegoś nie do końca zrozumiałego powodu istnieją osoby, które wolą zapakować do walizki żywe, czujące, myślące stworzenia i skazać je na śmierć w trudnych do wypowiedzenia męczarniach. O sprawie pisał już w 2011 r. CNN, jednak mimo licznych protestów i petycji wystosowanych do chińskiego rządu przez przedstawicieli organizacji prozwierzęcych (na czele z PETA), okrutny proceder wciąż nie został zakazany.
W związku z tym na ulicach Pekinu, Xianmen i innych miast Państwa Środka można natknąć się na sprzedawców kolorowych breloków i zawieszek na telefony z uwięzionymi wewnątrz zwierzętami. Tłumaczą oni, że wszystko jest dobrze pomyślane: woda, w której pływają maleńkie żółwiki, ryby, żaby i salamandry jest natleniona i zawiera substancje odżywcze. Oficjalnie po trzech miesiącach takiego funkcjonowania zwierzęta powinny być ze swoich plastikowych klatek wypuszczane. Tak wygląda najlepszy scenariusz – żyjątka kończą pod opieką osób, które o zajmowaniu się nimi nie mają zielonego pojęcia. Rzeczywistość jest nieco bardziej drastyczna.
Nie tylko brak pożywienia i tlenu (który w brelokach, jak twierdzą specjaliści, jest często niedostosowany do potrzeb zwierząt) zabija uwięzione w "suwenirach" stworzenia. Substancje powstające w wyniku procesów oddychania i spalania są toksyczne – zalegając w woreczkach z kolorową wodą, po prostu zabijają pływające w nich zwierzęta. Ponadto wodne żyjątka są bardzo wrażliwe na wahania temperatury, przebywanie na słońcu, w plastikowej torbie, jest dla nich jak pobyt w saunie, gdzie przekroczono wszystkie normy bezpieczeństwa.
Jest jeszcze jeden wątek, z którego często nie zdajemy sobie sprawy. Jak mówiła mi w jednej z rozmów lekarz weterynarii Dorota Sumińska skóra ryb jest tak wrażliwa jak powierzchnia naszej gałki oka. To za jej sprawą zwierzęta odczuwają najdrobniejsze drgania wody, które pozwalają im nawigować w swoim środowisku. Nawet delikatne potrząsanie staje się więc dla nich niewyobrażalnymi torturami, tak samo zresztą, jak funkcjonowanie w zamkniętej przestrzeni o zakrzywionych ścianach, które są dla niego prawdziwą katastrofą – totalnie dezorientują zwierzę, nie pozwalają mu nawet określić swojego położenia.
Kolorowe breloki z rybkami i żółwikami kosztują w Chinach od 15 do 30 juanów, czyli 8-16 zł. Zadziwiające, jak mało warta jest taka ilość cierpienia. Niewiele więcej kosztują inne wyrafinowane pamiątki zbudowane na idei totalnego braku poszanowania dla życia istot zdolnych do myślenia i odczuwania. Przykłady można mnożyć bez liku, wspomnę więc tylko o tych najbardziej "obrazowych".
Pikanterii niektórym wyprawom do Wietnamu nadaje spróbowanie tzw. żmijówki, czyli wina z węża. Żywego wkłada się do butli, a następnie zalewa wysokoprocentowym alkoholem, w taki sposób, żeby zwierzę nie uciekło. Niektórzy uważają, że taki napój ma wartość leczniczą (żadne badania tego nie potwierdziły, a zdarzają się i przypadki, kiedy wino szkodzi zdrowiu, na przykład gdy przebudzony ze swojego delirycznego snu wąż postanawia ukąsić osobę spożywającą trunek – podobne historie co jakiś czas obiegają media).
Równie drastyczną atrakcję turystom oferuje Korea. W kraju tym do wina ryżowego dodaje się bardzo nietypową "wkładkę", a mianowicie maksymalnie trzydniowe noworodki myszy lub ich rozwinięte płody. Zwierzęta wtłacza się do butelki, gdy jeszcze są żywe. Na szczęście, jeśli w tak makabrycznych sytuacjach można w ogóle używać słowa "szczęście", bezbronne stworzenia w tym przypadku umierają dość szybko.
Nie można tego niestety powiedzieć o chrząszczach, które po przyczepieniu do łańcuszka stają się… żywymi broszkami. Wcześniej ich pancerze są "zdobione" cyrkoniami lub bardziej drogocennymi kamieniami. Takie pamiątki kupić można np. w Meksyku.
Pewnie sporo z was oburzy się na "egzotyczne zwyczaje" i okrutników z dalekich krajów, jednak ten tekst powstał z nieco innego powodu. Bo tak naprawdę brelok z zamkniętymi w środku zwierzakami i inne, zaprezentowane wyżej potworne rozwiązania, są tylko czubkiem góry lodowej znacznie większego problemu.
Nie od dziś wiadomo, że to popyt rodzi podaż i – tak jak w przypadku koni wyzyskiwanych nad Morskim Okiem, zwierząt dręczonych w cyrkach, małpek uwiązanych na łańcuchach tylko po to, by turyści mogli sobie z nimi strzelić fotkę – winy nie można zrzucić wyłącznie na walczących o zysk sprzedawców. W tym przypadku winę po równo dzielą z ludźmi, którzy są oferowanym towarem lub usługami zainteresowani.
Dopóki istnieją turyści, dla których atrakcją jest bezrefleksyjny wyzysk odczuwających stworzeń, chore pomysły po prostu będą się rodzić w głowach ludzi, którzy chcą zarobić. Ale to, że w różnych zakątkach globu pewne standardy są podyktowane tradycjami, nie oznacza, że w naszych podróżach mamy ślepo podążać za chęcią zdobycia unikalnej pamiątki czy zrobienia efektownego zdjęcia na bloga. Pomyślcie o tym przez chwilę, zanim zdecydujecie się na zakup martwego koralowca, pierścionka ze skorupy żółwia, zasuszonej głowy dziecka aligatora czy Bogu ducha winnego rekina w formalinie.