- Poszłam do lekarza, bo moje dziecko przez dwa dni miało biegunkę. Lekarka stwierdziła, że to musi być zatrucie pokarmowe. Argumentowała, że skoro nie ma innych objawów, na przykład gorączki, to maluch musiał się czymś zatruć - mówi w rozmowie z WP Karolina Pawlak.
To skandal
Wieczorem, po powrocie z przychodni, jej mąż robił dziecku kaszkę malinową. I wtedy natknął się na to coś. Ni to zwierzęca łapa, ni to kawałek skóry - tak przynajmniej wygląda na zdjęciu. Karolina twierdzi jednak, że to raczej podłużny fragment spleśniałej kaszki. Jej zdaniem maszyna w fabryce była niedomyta, pojawił się grzyb i zaczął rosnąć w opakowaniu, które kupiła.
- Połączyłam fakty, że dziecko ma od dwóch dni biegunkę i od dwóch dni dostaje kaszkę. To ona musiała zatruć mi maluszka – relacjonuje. - Postanowiłam, że tak tego nie zostawię. Dla mnie to skandal. Dlatego oznaczyłam ich na Facebooku i opublikowałam zdjęcie - tłumaczy.
Co na to Nestle? Jak twierdzi, natychmiast odezwało się na Facebooku do młodej matki. I poprosiło ją o numer telefonu.
- To dla nas sprawa priorytetowa. Zajmuje się nią biuro obsługi klienta - tłumaczy WP Edyta Iroko, rzecznik prasowa Nestle Polska.
Karolina danych jednak nie przesłała. Dlatego że, po pierwsze, jest zapracowana, a po drugie, bo „nie chce dostać jednego opakowania dla uspokojenia nastrojów”. Problem w tym, że Karolina jest trenerem personalnym - chwali się tym na Facebooku - i przez to osobą niemal publiczną. Ma swoją stronę internetową i na niej… numer telefonu. Nam udało się z nią skontaktować w minutę.
Dlaczego jej numer jest ważny dla Nestle? By dostać numer partii i datę ważności podejrzanego produktu. Dane te są kluczowe w ustaleniu, gdzie doszło do ewentualnego błędu.
Dziwne rzeczy
To, co nie udało się koncernowi Nestle, my zdobyliśmy w 10 minut. Pani Karolina przesłała nam zdjęcia opakowania, numer partii, datę ważności. Informacje te przekazaliśmy do Nestle.
- Byłam już w Sanepidzie. Przekazaliśmy tam nasze znalezisko. Nie byli nawet specjalnie zdziwieni. Zresztą pod moim wpisem jest więcej zdjęć od innych matek, które także znalazły różne dziwne rzeczy w jedzeniu dla dzieci - opisuje Karolina.
Nestle twierdzi jednak, że ich standardy jakościowe i kontrola uniemożliwiają popełnienie najmniejszego nawet błędu. Edyta Iroko opisuje, że maszyna do produkcji kaszy ma sita, które nie pozwalają na dostanie się do opakowania produktu kawałków plastiku czy nawet tak dużego kawałka pleśni.
- W zakładzie wszystko jest sterylne. Pilnujemy najmniejszych szczegółów. Pracownicy muszą chodzić w maskach. Proszę mi wierzyć, że sprawy bezpieczeństwa to dla nas absolutny priorytet - dodaje.
Skąd więc pleśń? To ma wyjaśnić śledztwo Nestle i laboratorium Sanepidu.
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.