Szturm wieńczy dzieło
Nazar: Kiedy usłyszałem wystrzał na klatce schodowej, zrozumiałem, że właśnie coś się kończy. Że za chwilę nastąpi ciąg dalszy, a ja nie będę w stanie zapobiec katastrofie. Potem okazało się, że wystrzał był przypadkowy – jakiś policjant nerwowo pociągnął palcem po spuście – ale oczywiście ekipa przyszła po mnie.
Nawet jakoś specjalnie się nie zdziwiłem, kiedy zobaczyłem za oknem spuszczających się po linach z dachu antyterrorystów. Po prostu jednocześnie i oglądałem film, i byłem jego bohaterem. Leżąca obok mnie dziewczyna przeraziła się znacznie bardziej. I trudno się jej dziwić, bo świat wojny policji z mafią znała z opowieści. Nigdy w nim – tak do końca – nie uczestniczyła. Teraz miała okazję przekonać się, jak to jest, gdy do mieszkania wjeżdżają zamaskowani komandosi, jak rzucają jej faceta na glebę, zakładają mu kajdanki, przykładają lufę broni szturmowej do głowy. Jak w filmie.
Było dość późno jak na szturm. Antyterroryści ruszają przeważnie o świcie, ale widocznie w tamten majowy poranek 1992 roku postanowili się wyspać i złożyli mi wizytę między dziewiątą a dziesiątą rano. Wizytę, która oznaczała koniec moich interesów w Polsce. Przynajmniej na jakiś czas.
Co było powodem tak spektakularnego wjazdu do mojego warszawskiego mieszkania?
Pewnie kilka powodów by się znalazło, ale chodziło o pewne zdarzenie, jakie nastąpiło kilka tygodni wcześniej.
W Polsce byłem już od trzech lat. W sumie określenie „w Polsce” jest jak najbardziej właściwe, bo ja się ciągle przemieszczałem: kilka dni w Warszawie, dzień w Poznaniu, kilka godzin w Szczecinie czy Gdańsku i znów Warszawa. Czyli życie na walizkach, choć ja akurat prawdziwej walizki chyba nigdy nie miałem. Oczywiście interesy robiłem głównie ze swoimi, ale utrzymywałem dobre kontakty zarówno z Polakami, jak i z chłopakami z innych republik radzieckich: z Azerami, Ukraińcami, Gruzinami. Nawet z Chinolami szło się dogadać, choć nie zawsze było łatwo.
Kto wróg, a kto przyjaciel
Po mieście krążyło też dużo zespołów z samej Rosji; nie ze wszystkimi byłem zaprzyjaźniony, a z niektórymi miałem kosę, i to naprawdę dobrze naostrzoną. Co tu dużo gadać – konflikty, które cały czas wybuchały między gangsterami w byłym Związku Radzieckim, przenosiły się także do innych krajów. Wielu przyjezdnym wydawało się, że wejdą w nasze interesy jak w masło, pogonią nas i przejmą nasz tort. Często byli znacznie starsi ode mnie, mieli za sobą autorytet zdobyty w sowieckich więzieniach. Ale ja miałem dwadzieścia dwa lata i nie zamierzałem pękać przed kimś tylko dlatego, że coś mu się tam roiło we łbie. Co zdobyłem, to było moje.
Jak mówi popularne wśród rosyjskich urków przysłowie: kto rano wstaje, ten ma kapcie.
Ja wstałem jako pierwszy, to je miałem – te wszystkie benkle, bazary, stadiony, samochody kradzione na Zachodzie, haracze, zyski ze sprzedaży podrabianych czeków podróżnych. To przynosiło mi naprawdę fajne pieniądze. Ale kto powiedział, że fajnymi pieniędzmi trzeba się dzielić z wrogami?
Bazooka z... walonkami
Tyle że ci wrogowie nie chcieli przyjąć do wiadomości mojej argumentacji. Oczywiście to nie były prawilne ekipy, czyli związane z Tambowem czy Sołncewem. Nas próbowali dojeżdżać bezprawnicy, bandy, które nie miały ani wielkiego zaplecza, ani miru wśród worów. Mimo to cholernie niebezpieczne. I doskonale uzbrojone. Traktowały broń tak, jakby to były ziemniaki. Widziałem kiedyś w bagażniku jednego z nich bazookę – na obu jej końcach były zatknięte walonki. Nie wiem, skąd właściciel wytrzasnął ten patent, ale wyglądało to komicznie. A raczej i straszno, i śmieszno. Pytanie: czy to walonki miały chronić bazookę, czy to raczej ona stanowiła prawidła dla butów?
Zacząłem dostawać coraz więcej ostrzeżeń; na mieście się mówiło, że bezprawnicy szukają mnie i nie mają dobrych zamiarów. Jeszcze wtedy nie było telefonów komórkowych, więc takie informacje docierały do zainteresowanego z pewnym opóźnieniem. Z czasem nie musiano mnie już ostrzegać – po prostu wiedziałem, że depczą mi po piętach i pewnie zamierzają ściągnąć walonki ze swojego sprzętu.
Jak wafel w zasadzkę
Zaczęli zastawiać na mnie i moich chłopaków zasadzki. W jedną z nich wpadł mój bliski wafel. Skurwiele tak go skatowali, że trudno go było rozpoznać. Na odchodnym powiedzieli mu, że przejmują nasze interesy i kładą lachę na moje ewentualne protesty. Problem polegał na tym, że ich ekipa rozrosła się do naprawdę dużych rozmiarów; wciąż napływali do niej nowi ludzie z Rosji i Białorusi. Żadni tam charakterni gangsterzy, raczej obszczymury napadające w kilku na starszych i słabszych ludzi, dojeżdżające wyłącznie tych, którzy się ich bali.
W końcu niestety wpadłem w zasadzkę. Zwinęli mnie pod blokiem na warszawskiej Ochocie, tuż przy Hali Banacha. Mnie i mojego wafla Siergieja wrzucili do samochodu i ruszyli z piskiem opon. Oczywiście nie mówili, dokąd jedziemy, tylko sugerowali, że z tej wycieczki raczej nie wrócimy. Było ich trzech, każdy z kopytem w ręku. I nawet im do łbów nie przyszło, że wynik starcia może być zupełnie inny, niż zaplanowali.
Postanowiłem spróbować szczęścia, kiedy samochód – jakiś potworny strucel – zatrzyma się na światłach. Gdy kierowca wcisnął hamulec, a auto zakołysało się, błyskawicznie wyrwałem broń jednemu z oprawców. Było to działanie w absolutnej desperacji. Wiedziałem, że moje szanse są niewielkie i próba ratowania skóry może zakończyć się najgorszym możliwym finałem, ale co miałem do stracenia? Jaka to różnica: teraz czy za kilka minut?
"Nie byłem kilerem"
Gdy broń znalazła się w moim ręku, zacząłem strzelać. Tak samo Siergiej – wyrwał pistolet drugiemu napastnikowi i poczęstował go ogniem. Cała akcja trwała nie dłużej niż pół minuty. Dwóch przeciwników poniosło śmierć na miejscu. Trzeciego, którego znałem jeszcze z Mińska, oszczędziliśmy. Chociaż akurat on na to nie zasługiwał, bo to on nas wystawił. Wiedział, gdzie i kiedy nas szukać. No, ale ja nie byłem kilerem, ale facetem, który ratował własną skórę. Frajer mi nie zagrażał, więc nie musiałem go zabijać.
Wysiadł z Siergiejem z samochodu i obaj spokojnie ruszyli w stronę jakiegoś blokowiska. Przerażeni gapie pośpiesznie schodzili im z drogi. Daleko jednak nie zaszli, bo zatrzymała ich załoga przypadkowo napotkanego radiowozu.
Ja również wyskoczyłem z auta i nie panikując, poszedłem w drugą stronę. Gdy przechodziłem obok przystanku, akurat podjechał autobus, więc wsiadłem i kilka minut później byłem już w zupełnie innej części miasta. Wieczorem wróciłem do domu i cały zlany potem rzuciłem się na wyro. Gdy zszedł ze mnie stres, poczułem potworny ból w okolicy ramienia – okazało się, że oprawcy uszkodzili mi obojczyk. No bo pakując mnie do samochodu, trochę mnie poturbowali.
Namierzenie mnie zajęło policji kilka tygodni. Tak jak wspomniałem, żyłem na walizkach, więc po tym zdarzeniu przeniosłem się do zupełnie innego mieszkania, w bloku na siódmym piętrze. Ale przecież w końcu każda zguba musi się znaleźć, zwłaszcza gdy poszukiwaczom pomaga ktoś bliski.
To nowe mieszkanie załatwił mi polski boss i przyjaciel Andrzej K. „Pershing” i to właśnie on podzielił się z mundurowymi wiedzą, gdzie się ono znajduje. Dlaczego to zrobił? Być może przycisnęli go, a być może uznał, że takie rozwiązanie będzie dla mnie najlepsze. Ostatecznie nie byłem sadystycznym zabójcą działającym z premedytacją, ale młodym chłopakiem, który się bronił przed śmiercią. Nie groziła mi więc ani ćwiara, ani tym bardziej dożywotka.
I faktycznie, dostałem osiem lat więzienia. Tylko osiem. A odsiedziałem cztery i pół roku.
Fragment pochodzi z książki "Ruska mafia" Artura Górskiego. Nakładem wydawnictwa "Prószyński i S-ka" w księgarniach ukaże się już 24 stycznia 2019 r.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl.
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.