Z premedytacją piszę "rockowe", bo choć pierwszy singel "Hardwired" obiecywał szybkie, ostre, niemal thrashowe, granie, cały album jest bodaj najbardziej (hard)rockowym w ich dorobku. Co jednak ważne, mocnym, świeżym, witalnym.
Żeby jednak nie było za słodko. Jak ze wszystkimi płytami Metalliki w ostatnich latach, tak i z "Hardwired... to Self-Destruct" problem jest zasadniczy. Jest za długa. Każdy numer jest "wydłużony" o instrumentalne pasaże, które nierzadko są do siebie podobne i najczęściej niewiele wnoszą do nagrania. Jasne, nie są to wówczas radiowe piosenki, lecz bardziej epickie, rozbudowane nagrania, ale Metallica nie ma aż tylu pomysłów, by z zapartym tchem słuchać każdego marszowego, podniosłego popisu. W efekcie co jakiś czas wkrada się nuda.
Tyle jednak jeśli chodzi o czepianie się. Bo mimo narzekania na długość, to naprawdę dobry album. Solidny, spójny, z przestrzennym, organicznym, a czasem nawet fajnie przybrudzonym brzmieniem. Sporo tu "dumnego" grania. Cięższego niż ostrego. Innymi słowy, Metallica jeszcze nigdy nie była tak bliska Pantery czy Anthrax z czasów Johna Busha. Weźmy takie "Dream No More" z fajnie piłującą, gęstą gitarą, niemal południowym groove'em i zaskakującym wokalem. A riffy na "Hardwired... to Self-Destruct" są gęste, tłuste i najlepsze, jakie nagrali od wielu lat.
Pewnie wielu by chciało czegoś ostrzejszego, szybszego. Chciałoby więcej galopady, mniej marszu, więcej nerwowości, mniej dojrzałości (choć takie "Spit Out the Bone" jest całkiem fajnie rozpędzone). Tych raczej nie da się przekonać. Każdy, kto jednak do nowej Metalliki podejdzie z otwartą głową, powinien docenić, że ci 50-latkowie nadal są w formie, nadal im się chce i wciąż potrafią dobrze, mocno grać.
Widziałeś lub słyszałeś coś ciekawego? Poinformuj nas, nakręć film, zrób zdjęcie i wyślij na redakcjao2@grupawp.pl.
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.